– Pomyślności – rzekł.
Przyda ci się, koleś, pomyślał złośliwie Reacher. Pociągnął porządny tyk z butelki.
– Muszę zadzwonić – oznajmił Billy.
Wyszedł na korytarz. Reacher pociągnął kolejny łyk piwa. Billy w drodze powrotnej zagadnął szeryfa. Szeryf kiwnął głową, dopił piwo i wstał. Spojrzał w stronę Reachera. a następnie wyszedł z baru. Billy popatrzył za odchodzącym szeryfem i wrócił do stolika.
– Zadzwoniłeś? – spytał Josh, jakby ćwiczyli ten dialog wcześniej.
– Tak, zadzwoniłem – odparł Billy, spoglądając na Reachera. – Zadzwoniłem po pogotowie. Lepiej wezwać je zawczasu, bo musi przy jechać aż z Presidio. Dojazd może zająć wiele godzin.
– Musimy ci się do czegoś przyznać – powiedział Josh. – Był pewien facet, którego przepędziliśmy na dobre. Smalił cholewki do naszej Meksykanki. Bobby uznał to za niestosowne i polecił nam, żebyśmy zajęli się gościem. Przywieźliśmy go do tego baru.
– A niby co wspólnego ze mną ma tamten facet? – spytał Reacher.
– Bobby podejrzewa, że jesteś takim samym typkiem jak tamten.
– Chyba wam już mówiłem, że łączy nas tylko przyjaźń.
– Bobby uważa, że jednak coś więcej.
– A wy mu wierzycie?
– Jasne. Reacher nie odezwał się.
– Tamten był nauczycielem – wyjaśnił Billy. – Przywieźliśmy go tutaj, wyprowadziliśmy na dwór, skombinowaliśmy nóż rzeźnicki, ściągnęliśmy mu gacie i groziliśmy, że obetniemy mu małego. Skamlał i zarzekał się, że zniknie nam z oczu. Ale i tak obcięliśmy kawalątek. I wiesz co? Wtedy widzieliśmy go ostatni raz.
– Metoda okazała się więc skuteczna – dodał Josh. – Kłopot w tym, że mało się nie wykrwawił na śmierć. Więc tym razem z góry wezwaliśmy pogotowie.
– Jeśli tylko podniesiecie na mnie rękę, to wam przyda się pogotowie – ostrzegł Reacher.
– Tak sądzisz?
Reacher spojrzał najpierw na jednego, a potem na drugiego, bez strachu, spokojnie. Był pewny siebie. Nie pamiętał już, kiedy ostatnio dwóch pokonało go w barowej burdzie.
– Wasz wybór – powiedział. – Odpuśćcie sobie albo traficie jak nic do szpitala.
– Wiesz co? – rzucił Josh z uśmiechem. – Będziemy się trzymać naszego planu. Mamy tu wielu kumpli, a ty nie.
– Nie interesują mnie wasze znajomości – odparł Reacher.
Najwyraźniej jednak nie kłamali. Atmosfera w barze gęstniała, ludzie robili się niespokojni i bacznie ich obserwowali. Gra w bilard traciła tempo. Reacher czuł wiszące w powietrzu napięcie.
– Nie jesteśmy cykorami – rzekł odważnie Billy – Powiedzmy, że umiemy to i owo.
Reacher wstał od stolika i szybko minął Josha, nim tamten zdążył zareagować.
– No, to do dzieła – powiedział. – Od razu załatwmy nasze sprawy, na podwórku.
Ruszył z prawej strony stołu bilardowego do wyjścia przy toaletach.
Słyszał, że Josh i Billy idą w ślad za nim. Raptem błyskawicznym ruchem chwycił ostatni kij bilardowy stojący w stojaku i obrócił się o sto osiemdziesiąt stopni, waląc Billy’ego z całej siły w bok głowy. Rozległ się trzask i Billy padł na ziemię. Zamachnął się na Josha. Ten chciał się osłonić dłonią i jego przedramię pękło jak zapałka. Zawył, a Reacher przywalił mu na dokładkę w głowę.
Mężczyźni w barze odsunęli się w czasie bijatyki, teraz zaś zaczęli się zbliżać, powoli i strachliwie. Reacher schylił się i wyjął Joshowi z kieszeni kluczyki od pick-upa. Rzucił kij na ziemię, po czym przepchnął się przez tłum do wyjścia. Nikt nie starał się go zatrzymać. Najwyraźniej przyjaźń w hrabstwie Echo ma swoje granice. Wskoczył do wozu, zapalił silnik i ruszył na północ.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
PANOWAŁ już zmrok, kiedy skręcił w bramę prowadzącą na ranczo. Wszystkie światła w Czerwonym Domu były pozapalane, na podwórku stały dwa samochody. Jeden należał do szeryfa. Drugim byt żółtozielony lincoln.
Drzwi frontowe domu stały otworem. Reacher podszedł do nich, zajrzał do środka i ujrzał szeryfa, Rusty Greer, Bobby’ego oraz Carmen, wszystkich jakichś odrętwiałych. Po przeciwnej stronie pokoju stał mężczyzna w lnianym garniturze. To bez wątpienia kierowca lincolna. Miał lekką nadwagę, około trzydziestu lat, jasne włosy przerzedzały mu się nad czołem. Blada twarz człowieka, który rzadko wychodzi na świeże powietrze, a na niej szeroki uśmiech reklamowy.
Reacher nie chciał wchodzić, ale Bobby wyjrzał na dwór i udowodnił, że kiepsko u niego z refleksem. Wybiegł przez drzwi, wołając:
– A co ty tutaj robisz?
– Pracuję – odparł Reacher. – Już zapomniałeś?
– Gdzie Josh i Billy?
– Odeszli, rzucili robotę u ciebie.
– Niby czemu?
Reacher wzruszył ramionami.
– A skąd mam wiedzieć?
Obecni w środku, słysząc głosy na ganku, podeszli do drzwi. Rusty Greer pojawiła się pierwsza, za nią szeryf i gość w lnianym garniturze. Carmen została w środku. Wszyscy milczeli, spoglądając na Reachera – szeryf był zdezorientowany, gość w garniturze zaś zastanawiał się, kim jest nieznajomy.
– Nazywam się Hack Walker – przedsatwil się mężczyzna w garniturze tonem, który budził zaufanie i wyciągnął jednocześnie dłoń. – Jestem prokuratorem okręgowym w Pecos, a jednocześnie przyjacielem rodziny.
– To najstarszy przyjaciel Słupa – powiedziała melancholijnie Rusty Greer.
Reacher potrząsnął jego dłonią.
– Jack Reacher – przedstawił się. – Pracuję tu.
– Czy zarejestrował się pan już do wyborów? – spytał Walker. – Jeśli tak, to chcę zwrócić uwagę, że w listopadzie ubiegam się o stanowisko sędziego i liczę na pańskie poparcie.
– Hack przywiózł nam radosną nowinę – oznajmiła Rusty.
Wszyscy rozpromienili się. Reacher spojrzał na Carmen stojącą za ich plecami w holu. Wcale nie była rozpromieniona.
– Slup wychodzi wcześniej – domyślił się.
Hack Walker kiwnął głową.
– Twierdzili, że nie mogą załatwić roboty papierkowej w czasie weekendu, ale przycisnąłem ich trochę i zmienili zdanie.
– Hack zawiezie nas tam jeszcze dziś wieczorem -powiedziała z nadzieją Rusty.
– Podróż zajmie całą noc, a punktualnie o siódmej rano stawimy się przed bramą więzienia – dodał Hack.
– Wszyscy jedziecie? – spytał Reacher.
– Ja nie jadę – oświadczyła Carmen, która właśnie wyszła na ganek. – Ktoś musi opiekować się Ellie.
– W takim razie ja też zostaję – postanowił Bobby. – Muszę mieć na wszystko oko. Slup zrozumie.
Carmen nagle odwróciła się i weszła do domu. Rusty i Hack ruszyli w ślad za nią.
Szeryf z Bobbym zostali na ganku.
– Czemu Josh i Billy rzucili pracę? – spytał Bobby.
– Właściwie to nie rzucili pracy – odparł Reacher. – Szczerze mówiąc, siedzieliśmy w barze, kiedy wdali się w bójkę z jakimś facetem, który dal im radę. Widział nas pan w barze, szeryfie?
Szeryf powściągliwie kiwnął głową.
Bobhv wytrzeszczył oczy,
– To byłeś ty?
– Ja? – zdumiał się Reacher. – Niby po co mieliby się ze mną bić? Nie mieli przecież żadnego powodu.
Bobby wszedł do domu. Szeryf nie ruszał się z miejsca.
– Musieli porządnie dostać w skórę – powiedział.
Reacher kiwnął głową.
– Na to wyglądało. Ale tak się zwykle kończy, kiedy zadziera się z nieodpowiednimi ludźmi.
Szeryf kiwnął głową, znów z rezerwą.
– Może powinien pan to sobie wziąć do serca – rzekł Reacher. – Bobby mówił mi, że miejscowi załatwiają spory między sobą. Podobno gliny nie mieszają się w ich osobiste zatargi. Tłumaczył, że to stara teksańska tradycja.
– Można tak powiedzieć – odezwał się szeryf po chwili. – Ja w każdym razie jestem wierny tradycji.
Reacher kiwnął głową.
– Milo to słyszeć.
Szeryf wsiadł do swojego samochodu i uruchomił silnik. Wyjechał z rancza, a kiedy znalazł się w pewnej odległości, wdusił pedał gazu.
Reacher zszedł z ganku i udał się do stajni, gdzie przysiadł na beli siana. Po chwili usłyszał kroki na schodkach przy ganku, potem otworzyły się i zamknęły drzwi lincolna. Podszedł do wrót stajni i zauważył sylwetkę Hacka Walkera przy kierownicy. Rusty Greer siedziała obok niego. Wielki samochód ruszał w drogę. Reacher czekał w stajni, próbując zgadnąć, kto odwiedzi go pierwszy. Pewnie Carmen. Jednak to Bobby wyszedł na ganek jakieś pięć minut po odjeździe matki. Kiedy szedł ku barakowi, Reacher wynurzył się ze stajni i zaszedł mu drogę.