Zapanowała krótka, głęboka cisza. I wtedy ja rzekłem z uśmiechem:
– To najmilsze referencje, jakich mi kiedykolwiek udzielono… Bardzo jest pani uprzejma.
– Ach, nie – Elinor śmiała się. – Wiesz, co mam na myśli. Nie rozumiem, dlaczego sam nie dbasz o swoje interesy.
– Nie zawsze jest to wskazane… – Zerknąłem w stronę Adamsa. Wyglądało na to, że on również nie docenia moich dowcipów. Wziął pustą szklankę Elinor.
– Jeszcze jeden dżin z campari? – zapytał.
– Nie, dziękuję. Muszę już iść.
Adams odstawił jej szklankę na biurko, tuż obok swojej.
– Czy myśli pani, że Roke należy do tego typu ludzi, którzy potrzebują brać środki uspokajające, by mieć dość odwagi na zajęcie się trudnym koniem?
– Środki uspokajające? Oczywiście, że nie. Nie myślę, żeby kiedykolwiek w życiu wziął jakiś środek uspokajający, prawda? – Zwróciła się do mnie i zaczynała być wyraźnie zaintrygowana.
– Nie. – Bardzo chciałem, żeby wyszła, nim to zaintrygowanie stanie się głębsze. Była bezpieczna jedynie tak długo, jak długo niczego nie podejrzewała i niczego się nie dowiedziała.
– Ale powiedziałeś… – zaczął Humber.
– To był żart. Tylko żart. Pan Adams bardzo się z tego śmiał, o ile pan pamięta…
– To prawda. Śmiałem się – przyznał ponuro Adams. Wydawało się, że on przynajmniej nie chce wyprowadzać jej z błędu i chętnie również by ją pożegnał.
– Och – twarz Elinor rozjaśniła się. – Lepiej będzie, jeśli wrócę już do college’u. Jutro jadę do Slaw na weekend… Czy mam coś, przekazać od ciebie ojcu, Daniel?
Było to zwykłe, grzeczne pytanie, ale dostrzegłem, że Adams zesztywniał.
Pokręciłem głową.
– A więc było mi bardzo miło, panie Humber. Dziękuję za drinka. Mam nadzieję, że nie zabrałam panu za dużo czasu.
Uścisnęła rękę Humbera, Adamsa i na końcu moją.
– Jakie to szczęście, że wróciłeś tu po coś. Już myślałam, że minęliśmy się… i że będę musiała się pożegnać z moim gwizdkiem – uśmiechnęła się.
– Tak, szczęśliwie się złożyło – roześmiałem się.
– A więc do widzenia. Do widzenia, panie Humber – rzekła, kiedy Adams otwierał przed nią drzwi.
Z nim pożegnała się na progu, gdzie Adams zatrzymał się, a ja ponad ramieniem Humbera obserwowałem przez okno, jak szła do auta. Wsiadła, pomachała wesoło Adamsowi i wyjechała z podwórza. Moja ulga przewyższała nawet zaniepokojenie, czy i jak się stąd wydostanę.
Adams wszedł do środka, zamknął drzwi, przekręcił klucz i schował go do kieszeni. Humber był zaskoczony. Ciągle jeszcze nie rozumiał.
Patrząc na mnie powiedział: – Wiesz, Roke wydaje się nie ten sam. Nawet głos ma inny.
– Roke, niech go wszyscy diabli, jest Bóg wie kim.
Jedyną pozytywną stroną tej sytuacji był fakt, że nie musiałem się już dłużej kurczyć ze strachu, kiedy do mnie mówił. Możliwość stania prosto przynosiła ulgę. Nawet jeśli nie trwało to długo.
– Chcesz powiedzieć, że to Roke, a nie Elinor Tarren wie o gwizdku?
– Oczywiście – odparł Adams niecierpliwie. – Na miłość boską, czy ty nic nie rozumiesz? Wygląda na to, że October nam go tu podstawił, chociaż skąd, do diabła, wiedział…
– Przecież Roke jest tylko stajennym.
– Tylko – powtórzył gwałtownie Adams. – Ale to nie polepsza sytuacji. Stajenni też mają języki. I oczy. Spójrz na niego. Nie jest takim głupcem, jakim się zawsze wydawał.
– Nikt nie uwierzy jemu bardziej niż tobie – ciągnął Humber.
– Nikt nie będzie musiał mu wierzyć.
– Co masz na myśli?
– Zamierzam go zabić – wyjaśnił Adams.
– Przypuszczam, że to może być dobre wyjście – powiedział Humber takim tonem, jakby rozważał zgładzenie konia.
– To wam nie pomoże – rzekłem. – Wysłałem już raport.
– Już raz nam to mówiono – powiedział Humber – ale to nie była prawda.
– Tym razem jest to prawda. Adams wykrzyknął brutalnie:
– Bez względu na raport, mam zamiar go zabić. Są inne powody… – Przerwał, spojrzał na mnie. – Oszukałeś mnie! Mnie! Jak?!
Nie odpowiedziałem. Czas nie wydawał mi się odpowiedni na błahe konwersacje.
– Ten ma motocykl – zauważył refleksyjnie Humber. Uświadomiłem sobie, że okna w umywalni kantoru były zbyt małe, by można się było przez nie wydostać. Drzwi na podwórze były zamknięte, a Humber stał przed swoim biurkiem pomiędzy mną i oknem. Krzyki mogły najwyżej sprowadzić Cassa, ale żadnego ze stajennych, którzy nawet nie wiedzieli, że tu jestem, a zresztą i tak nie trudziliby się, by mi pomóc. I Adams, i Humber byli ode mnie wyżsi i więcej ważyli. Adams nawet znacznie więcej. Humber miał swoją laskę, nie wiedziałem, jakiej broni zamierza użyć Adams, a ja nigdy w życiu nie brałem udziału w poważnej bójce. Najbliższe minuty nie zapowiadały się zbyt zachwycająco.
Z drugiej jednak strony byłem od nich znacznie młodszy i dzięki ciężkiej pracy, jakiej ode mnie wymagali, sprawny jak sportowiec. Miałem także kask. Mogłem poza tym rzucać przedmiotami… być może moje szanse nie wyglądały mimo wszystko tak beznadziejnie.
Drewniane politurowane krzesło ze skórzanym siedzeniem stało przy ścianie blisko drzwi. Adams podniósł je i zmierzał w moją stronę. Humber stał nieruchomo, przesunął w ręku laskę i trzymał ją w pogotowiu. Poczułem się przerażająco bezbronny. Oczy Adamsa były bardziej mętne niż kiedykolwiek, nie odbijał się w nich uśmiech wykwitający na jego ustach. Powiedział głośno:
– Równie dobrze możemy się zabawić. Nie będą się chyba przyglądali zbyt dokładnie nadpalonym szczątkom…
Zamachnął się krzesłem. Udało mi się uniknąć ciosu, ale znalazłem się w zasięgu Humbera, którego laska ciężko wylądowała na moim ramieniu, o centymetry od ucha. Zachwiałem się, upadłem i potoczyłem się po podłodze; podniosłem się akurat w samą porę, by uniknąć ciosu krzesłem, które Adams ciskał w dół. Przy uderzeniu o ziemię wyłamała się jedna noga. Adams pochylił się i podniósł ją. Solidna, prosta, prostokątna noga z nieprzyjemnym ostrym końcem w miejscu, gdzie wyłamała się z siedzenia.
Adams uśmiechnął się szerzej i kopnął resztki krzesła w kąt.
– Teraz – powiedział – trochę się pobawimy…
Jeśli można nazwać to zabawą, to myślę, że bawili się dobrze.
Dotychczas obydwaj odnieśli stosunkowo niewiele obrażeń, podczas gdy ja zbierałem coraz więcej guzów do mojej kolekcji, wraz z szybko krwawiącym cięciem na skroni od ostrej krawędzi nogi krzesła wirującej w ręku Adamsa. Jednak kask w znacznym stopniu łagodził efekty ich stylu walki, a ja odkryłem w sobie użyteczną zdolność do uników. Kopałem też przy każdej okazji.
Humber, powolny w ruchach, stał na stanowisku pilnując okna i atakował mnie, ilekroć znalazłem się w jego zasięgu. A że kantorek nie był duży, zdarzało się to zbyt często. Od początku próbowałem albo zdobyć laskę, albo podnieść połamane krzesło, czy w ogóle znaleźć coś, czym mógłbym rzucać, ale wynikało z tego tyle, że moje ręce były w nieustannym ruchu, a Adams odgadłszy moje zamiary co do krzesła, postarał się, abym nie mógł go dosięgnąć. Jedyne przedmioty nadające się do rzucania w tym dość pustym pomieszczeniu znajdowały się na biurku, za Humberem.
Ze względu na zimną noc na wzgórzu, miałem pod kurtką dwa swetry, działały one w pewnym sensie amortyzująco, ale szczególnie Adams uderzał bardzo mocno, toteż ilekroć udało mu się trafić, niemal przysiadałem. Przychodziło mi do głowy, żeby wyskoczyć przez okno, nie bacząc na szkło, nie dawali mi jednak żadnej szansy zbliżenia się do okna, nie miałem też wiele czasu, by tę szansę wypróbować.
Zdesperowany, przestałem nagle robić uniki i rzuciłem się na Humbera. Nie zwracając uwagi na Adamsa, który błyskawicznie ulokował dwa przerażające proste, chwyciłem mojego ekspracodawcę za klapy i opierając się jedną nogą na biurku niby na dźwigni, obróciłem nim i rzuciłem w przeciwległy kąt pokoju. Wylądował z hukiem na szafkach.
Na biurku był zielony szklany przycisk do papieru. Wielkości piłki krykietowej. Gładko wśliznął się w moją rękę. Jednym ruchem porwałem go, wspiąłem się na palce i rzuciłem przycisk prosto tam, gdzie straciwszy równowagę leżał Humber.