Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Adams i Humber wyszli z szopy, oparli się o bramę i patrzyli na Kanderstega. Zapalili papierosy i najwyraźniej rozmawiali. Nie spieszyli się. Skończyli palić, wyrzucili niedopałki i stali tak jeszcze przez parę minut. Potem Adams poszedł do swojego auta, wrócił z butelką i szklaneczkami. Wilson wyszedł z szopy i przyłączył się do nich, i tak stali we trzech w słońcu, spokojnie pijąc i rozmawiając jak gdyby nigdy nic.

Oczywiście to, co robili, było dla nich zwykłym rutynowym zajęciem. Robili to już co najmniej dwadzieścia razy. Ich ostatnia ofiara stała czujnie w zagrodzie, nie poruszając się, przerażona, zbyt zgnębiona, by jeść. Patrząc jak piją, poczułem pragnienie, ale w końcu był to najmniejszy z moich kłopotów. Coraz trudniej przychodziło mi zachowanie nieruchomej pozycji. Stawało się to niemal bolesne.

Wreszcie skończyli. Adams odniósł butelkę i szklanki i wspiął się na wzgórze. Humber sprawdził zamek zwalniający barierę, a Jud ustawił dyszę węża. Adams machnął ręką, Humber zagwizdał.

Tym razem sylwetka Kanderstega zarysowała się wyraźnie, przerażająco ostro na tle ekranu płomieni. Jud zakołysał ciałem, a błyszczący, rozchodzący się strumień przez sekundę przepłynął pod brzuchem konia i między jego nogami.

O mało nie krzyknąłem, jak gdybym to ja został poparzony. Przez jedną przerażającą chwilę wydawało się, że Kandersteg jest zbyt wystraszony, by uciekać.

I nagle, kwicząc, rzucił się na tor jak meteor, uciekając od ognia, od bólu, od psiego gwizdka…

Biegł za szybko, by wziąć zakręt. Wpadł w żywopłot, odskoczył, potknął się i upadł. Oczy wychodziły mu z orbit, zęby miał odsłonięte, oszalały próbował stanąć na nogi, wreszcie rzucił się tuż ponad moją głową, biegł dokoła toru, i dokoła, i jeszcze raz… Zatrzymał się gwałtownie zaledwie dwadzieścia metrów ode mnie. Stał nieruchomo, pot spływał mu po szyi i po nogach, ciało drżało konwulsyjnie.

Jud Wilson z laską i szpicrutą w ręku rozpoczął marsz po torze… Wolno położyłem głowę między gałęziami, próbując pocieszać się faktem, że jeśli nawet mnie zobaczy, to ciągle jeszcze będzie nas dzielił odrutowany płot, dający mi pewną przewagę w ucieczce.

Ale motocykl ukryty był na polu o dwieście metrów dalej, podczas gdy jaguar Adamsa zaparkowany był obok furgonu. Nie chciałbym zakładać się o moją skórę…

Kandersteg był zbyt przerażony, by się ruszyć. Słyszałem, jak Wilson krzyczał na niego i strzelał szpicrutą, upłynęła jednak pełna minuta, zanim kopyta poruszyły się, i usłyszałem ponad moją głową ciężkie stąpanie.

Mimo zimna, byłem oblany potem. Wielkie nieba, myślałem, przecież do mojego krwiobiegu wpływa tyle samo adrenaliny, co do krwiobiegu Kanderstega. Zdałem sobie sprawę, że od momentu, kiedy Jud rozpoczął swój marsz wokół toru, słyszałem bicie własnego serca.

Jud Wilson wrzasnął na Kanderstega tak blisko mojego ucha, że odczułem to jak uderzenie. Strzeliła szpicruta.

– Jazda, jazda, no…

Jud oddalony był o centymetry od mojej głowy. Kandersteg nie ruszał się. Znów strzeliła szpicruta, Jud krzyczał na konia, tupiąc jednocześnie butem, by go ośmielić. Doszło do mnie nieznaczne drżenie ziemi. Był może w odległości metra, ze wzrokiem utkwionym w konia. Wystarczyło, by odwrócił głowę… zacząłem myśleć, że wszystko, nawet odkrycie, byłoby lepsze od straszliwego napięcia bezruchu.

I nagle było po wszystkim.

Kandersteg uskoczył, uderzył w barierę i zrobił kilka niepewnych kroków w kierunku końca pola. Jud Wilson ruszył za nim.

Leżałem jak kloc, czułem się zupełnie wyczerpany. Moje serce uspokoiło się powoli. Znów zacząłem oddychać, rozprostowałem dłonie pełne liści.

Krok za krokiem, opornie, wprowadził Jud Kanderstega do zagrody w rogu, zamknął bariery. Podniósł miotacz płomieni i wyniósł za bramę.

Zadanie było wykonane. Adams, Humber i Wilson stanęli obok siebie kontemplując własne dzieło.

Jasna sierść zwierzęcia zabarwiona była ciemnymi ogromnymi kręgami potu, koń stał w środku małej zagrody na sztywnych nogach, ze sztywną szyją. Na każdy ruch któregoś z trzech mężczyzn podskakiwał nerwowo i znów nieruchomiał. Trzeba będzie dużo czasu, nim uspokoi się na tyle, żeby można go było załadować do furgonu i odwieźć do Posset.

Mickey spędził tu trzy dni, ale uznałem, że po prostu miał zbyt poparzone nogi. Indoktrynacja Kanderstega wydawała się przebiegać bez żadnych zakłóceń, więc wkrótce powinien znaleźć się z powrotem w stajni.

Dla mnie i moich zesztywniałych stawów nie mogło być nic lepszego. Obserwowałem trzech mężczyzn gawędzących w słońcu, przechodzących od samochodu do szopy i do furgonu, spędzając bez celu godziny poranka, przy czym nigdy nie ginęli mi z oczu wszyscy naraz. Zakląłem w duchu i opanowałem chęć podrapania się w nos.

Wreszcie zdecydowali się. Adams i Humber wpakowali się do jaguara i odjechali w kierunku Tellbridge. Ale Jud Wilson podszedł do szoferki furgonu, wyciągnął papierową torbę i usiadłszy na ogrodzeniu zabrał się do jedzenia. Kandersteg nie poruszał się w swojej zagrodzie, to samo robiłem ja w moim rowie.

Jud Wilson skończył jeść, zwinął w kulkę papierową torbę, ziewnął, zapalił papierosa. Kandersteg ciągle się pocił, a mnie wszystko bolało. Dokoła spokój. Czas mijał.

Jud Wilson kończył papierosa, wyrzucił niedopałek i znów ziewnął. Potem powoli, bardzo powoli zszedł ze sztachet furtki, wziął miotacz płomieni i zaniósł do szopy.

Zaledwie przeszedł przez drzwi, kiedy ześliznąłem się w płytki rów, wyciągnąłem się na boku, nie zwracając najmniejszej uwagi na wilgoć, powoli, boleśnie rozprostowywałem po kolei: zdrętwiałe ręce i nogi.

Spojrzałem na zegarek, dochodziła druga. Byłem głodny i żałowałem, że nie zabrałem choć jeszcze jednej tabliczki czekolady.

Przeleżałem w rowie całe popołudnie, nic nie słysząc, ale oczekując na odjazd furgonu. Po jakimś czasie, mimo zimna i obecności Juda Wilsona, z trudem opanowałem chęć snu, była to dość zabawna sytuacja, mógłbyjej zapobiec jedynie ruch. Wobec tego obróciłem się na brzuch i ostrożnie, centymetr po centymetrze podniosłem głowę na tyle wysoko, żeby spojrzeć na Kanderstega i szopę.

Jud Wilson znowu siedział na płocie. Kątem oka musiał dostrzec mój ruch, bo nie patrzył na konia stojącego tuż przed nim, ale zwrócił głowę w moją stronę. Przez ułamek sekundy miałem wrażenie, że patrzy mi prosto w oczy, potem jego wzrok prześliznął się dalej i bez żadnej reakcji powrócił do Kanderstega.

Wypuściłem wolno wstrzymany oddech, walcząc z kaszlem.

Koń ciągle się pocił, ciemne plamy rysowały się wyraźnie, ale miał już mniej błędny wzrok, a w pewnej chwili podniósł ogon i pokręcił głową. Kryzys powoli mijał.

Jeszcze ostrożniej opuściłem głowę i czekałem. Wkrótce po czwartej Adams i Humber wrócili jaguarem i znów wychyliłem się jak królik z jamy, żeby rzucić okiem.

Zdecydowali się zabrać konia do domu. Jud Wilson podjechał tyłem furgonu pod furtkę i opuścił rampę, a Kandersteg potykając się przy każdym kroku, został wreszcie wciągnięty do wewnątrz i zamknięty. Przerażenie nieszczęsnego zwierzęcia było widoczne nawet z tak dużej odległości. Lubiłem konie. Byłem zadowolony, że dzięki mnie Adams, Humber i Wilson zakończą swoją działalność.

Spokojnie położyłem się z powrotem i po chwili usłyszałem oba silniki – najpierw jaguara, a potem furgonu. Samochody odjeżdżały w stronę Posset.

Kiedy nie dochodził już żaden odgłos, wstałem, przeciągnąłem się, otrzepałem z liści i przeszedłem przez pole, by zajrzeć do szopy.

Zamknięta była dość skomplikowaną kłódką, ale przez okno dostrzegłem, że wewnątrz znajdował się jedynie miotacz płomieni, jakieś puszki, najpewniej z paliwem, duży blaszany lejek i trzy ogrodowe krzesła, złożone i oparte o ścianę. Nie miało większego sensu włamywanie się do środka, chociaż byłoby to stosunkowo proste, jako że umocowania kłódki przyśrubowane były bezpośrednio do powierzchni drzwi i sąsiedniej ściany. Korkociągowa część mojego scyzoryka załatwiłaby całą sprawę, bez naruszania wyszukanej kłódki. Kanciarze, pomyślałem, bywają czasami równie naiwni w niektórych sprawach, jak są pomysłowi w innych.

49
{"b":"107671","o":1}