Na stacji benzynowej w Tellbridge rozmawiałem o Adamsie z chłopcem, który napełniał mój bak.
– Pan Adams? Tak, kupił posiadłość starego sir Lucasa jakieś trzy, cztery lata temu. Po śmierci starego pana. Nie było żadnej rodziny, żeby zająć się domem.
– A pani Adams? – zapytałem.
– Do licha! Nie ma żadnej pani Adams – zaśmiał się odgarniając przegubem dłoni jasne włosy, spadające mu na oczy. – Ale czasami jest tam pełny dom. Ale niech mnie pan źle nie zrozumie, to wszystko elita. Pan Adams tylko takich przyjmuje. A wszystko co chce, to ma, i to szybko. Nie zwracając uwagi na nikogo. W ostatni piątek obudził całe miasteczko o drugiej nad ranem, bo wbił sobie do głowy, że chce uruchomić kościelne dzwony. Stłukł szybę, żeby wejść do środka… Wyobraża pan sobie! Oczywiście nikt nic nie mówi, bo on wydaje w miasteczku tyle pieniędzy. Najedzenie i picie i na pracowników z miasteczka. Wszystkim się poprawiło, odkąd tu zamieszkał.
– Czy często zdarzają mu się takie rzeczy… jak dzwonienie w kościelne dzwony?
– No, niedokładnie takie, ale inne rzeczy, tak. Wątpię, żeby mógł pan uwierzyć we wszystko, co pan słyszy na ten temat. Ale podobno bardzo dobrze płaci za szkody, i każdy po prostu się z tym godzi. Mówią, że to z potrzeby zabawy u niego.
Adams był jednak za stary na tego rodzaju zabawę.
– Bierze tutaj benzynę? – zapytałem niedbale.
– Nieczęsto, ma swój własny dystrybutor. – Ze szczerej twarzy chłopca powoli znikał uśmiech. – Naprawdę to nalewałem mu tylko raz, kiedy skończyły się jego zapasy.
– Coś się wtedy zdarzyło?
– No, nadepnął mi na nogę. A był w wysokich butach. Nie mogłem dojść, czy zrobił to naumyślnie, bo tak się wydawało. Tylko po co miał robić coś takiego?
– Nie mam pojęcia. Pokręcił głową w zadumie.
– Myślał pewnie, że stoję na jego drodze. Postawił obcas dokładnie na mojej stopie, i oparł się całą siłą. A miałem na nodze tylko tenisówki. O mało nie połamał mi kości. Musi chyba ważyć z tonę!
Chłopiec westchnął, wydał mi resztę; podziękowałem mu i odjechałem, myśląc jak wiele rzeczy może ujść psychopacie, jeżeli tylko jest dosyć wielki, sprytny i dobrze urodzony.
Popołudnie było zimne i pochmurne, ale jazda sprawiała mi przyjemność. Zatrzymałem się w najwyższym punkcie wrzosowisk i siedząc na motocyklu rozglądałem się po odległych, gołych, niegościnnych wzgórzach, obserwowałem rysujące się na horyzoncie wysokie kominy Clavering. Zdjąłem kask i gogle, przejechałem ręką po włosach wpuszczając podmuchy zimnego wiatru na skórę głowy. Bardzo to było ożywcze.
Wiedziałem, że nie ma prawie żadnej szansy na znalezienie miejsca, w którym trzymany był Mickey. To mogło być wszędzie, w każdej stodole, szopie, komórce. Wcale to nie musiała być stajnia, i najprawdopodobniej nie była, a jedyna rzecz, jakiej byłem pewny, to że miejsce to ukryte było poza zasięgiem wzroku i słuchu sąsiadów. Kłopot polegał na tym, że w tej części hrabstwa Durham, z jego rzadko rozsianymi wioskami, niespodziewanymi dolinami i połaciami otwartych wrzosowisk istnieć mogło dziesiątki miejsc położonych poza zasięgiem wzroku i słuchu sąsiadów.
Wzruszyłem ramionami, włożyłem kask i gogle, i spędziłem tę odrobinę wolnego czasu, jaki mi jeszcze pozostał, na poszukiwaniu dwóch dogodnych punktów obserwacji: na takim wzniesieniu, z którego można by było patrzeć wprost w dół doliny na podwórze stajni Humbera, i drugiego na głównym skrzyżowaniu dróg na trasie od Humbera do Tellbridge, skąd rozchodziły się równocześnie liczne drogi.
Ponieważ imię Kanderstega znajdowało się w specjalnej ukrytej księdze Humbera, można było iść o duży zakład, że pewnego dnia przejedzie tę samą trasę co Mickey Starlamp. Było całkiem prawdopodobne, że mimo wszystko w dalszym ciągu nie będę mógł odkryć, dokąd został zabrany, jednak na wszelki wypadek nic nie szkodziło utrwalenie w głowie topografii terenu.
O czwartej wjechałem z powrotem na podwórze Humbera ze zwykłym brakiem entuzjazmu i rozpocząłem wieczorne zajęcia.
Minęła niedziela i poniedziałek. Stan Mickeya nie poprawiał się, wprawdzie rany na jego nogach zaczęły się goić, ale mimo narkotyków ciągle jeszcze był groźny, zaczynał też chudnąć. Chociaż nigdy dotychczas nie miałem do czynienia z koniem w podobnym stanie, powoli nabierałem pewności, że nie wyjdzie z tego i że Adams i Humber mieli przed sobą kolejny niewypał.
Humberowi i Cassowi również nie podobał się wygląd konia, choć Humber wydawał się bardziej niezadowolony niż niespokojny w miarę upływu czasu. Kolejnego ranka przyjechał Adams i z boksu Dobbina obserwowałem wszystkich trzech stojących przed boksem Mickeya. W pewnej chwili Cass wszedł na moment do boksu i wyszedł potrząsając głową. Adams był wyraźnie wściekły. Wziął Humbera za ramię i poszli obaj do kantoru, przy czym wyglądało, jakby się kłócili. Wiele bym dał, żeby móc ich podsłuchać. Co za szkoda, że nie umiałem czytać z ruchu warg, ani nie dysponowałem żadną pluskwą podsłuchową. Jako szpieg byłem naprawdę na straconych pozycjach.
We wtorek przy śniadaniu czekał na mnie list, nadany w Durham. Przyjrzałem mu się z zaciekawieniem. Było niewiele osób, które wiedziały, gdzie jestem, i chciałyby do mnie napisać. Schowałem list do kieszeni, by móc otworzyć go w samotności. Byłem później bardzo zadowolony z tej ostrożności, bo jak się okazało, napisała do mnie starsza córka Octobra. List był krótki, pisany z uniwersytetu:
”Drogi Danielu Roke, byłabym wdzięczna, gdyby przyjechał pan spotkać się ze mną w tym tygodniu. Jest coś, o czym muszę z panem porozmawiać. Pozdrowienia. Elinor Tarren”.
Pomyślałem, że October prosił ją o przekazanie mi jakiejś wiadomości, chciał coś pokazać, czy też miał zamiar sam się ze mną spotkać i nie odważył się ryzykować pisania bezpośrednio do mnie. Zdziwiony, poprosiłem Cassa o wolne popołudnie, ale odmówił mi. Jedynie w sobotę, a i to pod warunkiem, że będę w porządku.
Pomyślałem, że w sobotę może być za późno, czy że Elinor pojedzie na weekend do Yorkshire, napisałem więc do niej, że mogę przyjechać jedynie w sobotnie popołudnie, i po kolacji poszedłem do Posset wysłać list.
Odpowiedź, znów krótka i rzeczowa, przyszła w piątek, ciągle jednak nie zawierała najmniejszej wskazówki, dlaczego mieliśmy się spotkać.
„Sobotnie popołudnie bardzo mi odpowiada. Powiem portierowi, że pan przyjeżdża, proszę iść do bocznych drzwi college’u (używanych przez studentów i ich gości) i poprosić o zaprowadzenie do mojego pokoju”.
Do tego dołączony był prosty planik usytuowania college’u, i to wszystko.
W sobotę rano musiałem obrządzić sześć koni, bo ciągle nie było nikogo na miejsce Charliego, a Jerry pojechał z Pageantem na wyścigi. Adams przyjechał jak zwykle na rozmowę z Humberem, doglądał także załadunku swoich wierzchowców, nie tracił jednak na mnie czasu, za co byłem mu wdzięczny. Przez połowę z dwudziestu minut, jakie spędził w stajni, obserwował stojącego w boksie Mickeya, a jego przystojną twarz wykrzywiał grymas.
Cass nie zawsze był nieuprzejmy, a ponieważ wiedział, że szczególnie mi zależy na wolnym popołudniu, posunął się tak daleko, że pomógł mi skończyć przed obiadem. Podziękowałem mu zaskoczony, na co odpowiedział, że zdaje sobie sprawę, iż było dużo ekstra pracy dla wszystkich (dziwnym trafem jego to akurat nie dotyczyło), jako że ciągle było o jednego stajennego mniej, a ja nie skarżyłem się na to tak bardzo jak inni. I to, pomyślałem, był błąd. Nie mogę sobie pozwolić na zbyt częste powtarzanie go.
Umyłem się tak starannie, jak pozwalały na to warunki; trzeba było grzać wodę w czajniku na piecu, wlewać ją do miednicy stojącej na umywalni. Ogoliłem się też staranniej niż zazwyczaj posługując się kawałkiem popstrzonego przez muchy lustra, popędzany przez innych, którzy chcieli jak najszybciej znaleźć się w drodze do Posset.
Żadne z moich ubrań nie nadawało się na składanie wizyty studentce college’u. Z westchnieniem zdecydowałem się na czarny sweter z golfem, ciemne wąskie spodnie i czarną kurtkę skórzaną. Bez koszuli, bo nie miałem krawata. Spojrzałem na buty z ostrymi nosami. Nie byłem jednak w stanie przezwyciężyć niechęci do nich, odczyściłem więc pod kranem drugie buty i pojechałem w nich. Wszystko, co miałem na sobie, wymagało prania; myślę, że śmierdziałem końmi, ale byłem zbyt przyzwyczajony do tego zapachu, by go w ogóle zauważać.