Pomasowałem zdrętwiałą szyję. Znowu Humber. Kontynuowałem lekturę. Na stronie 180 czytałem: „Ridgeway został wtedy jako roczniak własnością farmera Jamesa Greena z Home Farm w Crayford, hrabstwo Surrey, jako rozliczenie poważnego długu. Green przez dwa lata trzymał go na pastwisku i ujeżdżał w nadziei, że będzie to dobry wierzchowiec. Jednak niejaki Taplow z Pewsey, Wilts, chciał kupić Ridgewaya i przygotować go do wyścigów. Koń trenowany do biegów płaskich przez Ronalda Streata z Pewsey nie zajął żadnego miejsca w czterech gonitwach, w jakich startował tego lata. Wówczas pan Tapley odsprzedał konia farmerowi Albertowi George z Bridge Lewes w hrabstwie Shropshire, który próbował najpierw sam trenować konia, ale doszedł do wniosku, że nie ma czasu, by robić to należycie, sprzedał go człowiekowi, którego znał jego kuzyn z okolic Durham, trenerowi H. Humberowi. Humber najwyraźniej uważał, że Ridgeway nie jest wiele wart i koń został wystawiony na aukcji w Newmarket w listopadzie, za dwieście dziewięćdziesiąt gwinei kupił go P. J. Brewer z Menor w Whiterby, Lanc…”.
Przebrnąłem do końca maszynopisu przedzierając się przez kłębowisko nazwisk, ale Humber już nigdzie więcej nie był wymieniony.
Trzy z jedenastki koni były w stajni Humbera przez krótki moment w jakimś odległym okresie swojej kariery. To było wszystko, czego się dowiedziałem.
Przetarłem oczy, które z braku snu były jakby zasypane piaskiem, i nagle w cichym domu głośno zadzwonił budzik. Zaskoczony, spojrzałem na zegarek. Było już w pół do siódmej. Wstałem, przeciągnąłem się, spuściłem wodę, schowałem maszynopis pod bluzę od piżamy i sweter, i ziewając poczłapałem do sypialni, gdzie wszyscy byli już na nogach i z zaspanymi minami naciągali ubrania.
Na dworzu było tak zimno, że wydawało się, iż każda dotknięta rzecz wyciąga z palców ciepło, czyniąc je zdrętwiałymi i niezdarnymi. Kontakt z ostrym, mroźnym powietrzem oziębiał klatkę piersiową od zewnątrz, tak jak oziębia przełyk picie zupełnie zimnej kawy. Wyczyścić boksy, osiodłać konia, kłusem na wrzosowisko, galop, stęp, z powrotem kłus, oprzątnięcie konia, podanie mu jedzenia i wody i dopiero powrót na śniadanie. To samo z drugim koniem, potem z trzecim i obiad.
W czasie obiadu przyszedł Wally i kazał mnie i dwóm nowym stajennym czyścić uprząż, więc po zjedzeniu budyniu i konserwowanych śliwek zaczęliśmy pucować siodła i kantary. W pomieszczeniu było ciepło od pieca, oparłem więc głowę o siodło i zapadłem w głęboki sen.
Jeden z chłopaków potrącił moją nogę i rzekł: „Dan, obudź się, jest masa roboty” – i znów wyłoniłem się na powierzchnię. Jednak zanim otworzyłem oczy, drugi stajenny powiedział: „Daj mu spokój, i tak robi swoją część” – więc sypiąc błogosławieństwa na jego głowę, znowu pogrążyłem się w ciemność.
Jakoś szybko zrobiła się godzina czwarta, a wraz z nią kolejne trzy godziny wieczornych obrządków, potem o siódmej kolacja i znów prawie minął kolejny dzień.
Niemal przez cały czas myślałem o nazwisku Humbera powtarzającym się trzykrotnie w maszynopisie. Nie mogłem się dopatrzyć w tym większego znaczenia niż w informacji, że cztery z jedenastu koni w okresie, kiedy podano im doping, dostawały taki sam specjalny pokarm w kostkach. Zadziwiające było tylko to, że absolutnie nie zwróciłem na to uwagi podczas dwukrotnego czytania. Zdawałem sobie sprawę, że nie miałem powodu do zauważania nazwiska Humbera, zanim nie zobaczyłem jego i jego konia i nie porozmawiałem z jego stajennym w Leicester, ale jeśli przepuściłem jedno nazwisko powtarzające się trzykrotnie, mogłem przegapić i inne. Trzeba będzie zrobić spis wszystkich nazwisk występujących w maszynopisie i zobaczyć, czy jeszcze jakieś inne nie powtarza się przy kilku koniach. Komputer mógłby to zrobić w ciągu sekund. Dla mnie zapowiadało to następną noc w łazience.
W maszynopisie było ponad tysiąc nazwisk. Połowę z nich spisałem w środę w nocy, skończyłem w noc czwartkową i trochę dłużej spałem.
W piątek świeciło słońce i poranek na wrzosowisku był piękny. Jechałem na Sparking Pługu gdzieś w połowie stawki koni i rozmyślałem o tym spisie. Tylko nazwisko Humbera i jeszcze drugie pojawiało się w powiązaniu z kilkoma końmi. To drugie należało do jakiegoś P. J. Adamsa, który przez krótki czas był właścicielem sześciu spośród jedenastu koni. To nie mógł być zbieg okoliczności. Zbyt wiele przemawiało przeciwko temu. Byłem pewien, że dokonałem pierwszego naprawdę istotnego odkrycia, ale nie rozumiałem, w jaki sposób fakt, że P. J. Adams, był kiedyś przez kilka miesięcy właścicielem konia, wpływał na to, że w rok czy dwa później koń ten dostawał doping. Zastanawiałem się nad tym przez całe rano i w żaden sposób nie mogłem tego skojarzyć.
Ponieważ pogoda była piękna, Wally stwierdził, że jest to akurat odpowiedni czas, żebym wyczyścił końskie derki. Znaczyło to, że trzeba rozłożyć derki, którymi przykrywało się konie w boksach, na betonie podwórza, zmoczyć je wodą z węża, wyszorować szczotką na długim kiju i detergentem, znowu spłukać, powiesić mokre derki na płocie, żeby obeschły zanim zostaną zaniesione do pomieszczenia z uprzężą, gdzie wyschną dokładnie. Była to bardzo nie lubiana praca, toteż Wally, który od czasu przegranej Sparking Pluga traktował mnie jeszcze zimniej (chociaż nie posunął się tak daleko, żeby obarczać mnie winą), z trudem ukrywał swoją niechęć, informując, że teraz moja kolej na wykonanie tej roboty.
Dzięki temu jednak – pomyślałem rozkładając po obiedzie pięć derek i mocząc je wodą – mam dwie godziny, podczas których mogę spokojnie pomyśleć. I, jak to się często zdarza, myliłem się.
O trzeciej, kiedy konie drzemały, a stajenni albo poszli w ich ślady, albo udali się na krótką wyprawę do Harrogate ze świeżą wypłatą, kiedy w życiu stajni nastała pora sjesty, w furtce ukazała się Patty Tarren, przeszła przez podwórze i zatrzymała się parę kroków przede mną.
Miała na sobie prostą zieloną suknię z grubo tkanego miękkiego tweedu z rzędem srebrnych guzików od góry do dołu. Czysty błyszczący węzeł kasztanowatych włosów spoczywał na jej ramionach, skronie miała przewiązane szeroką zieloną wstążką. Patty ze swymi długimi rzęsami i różowymi ustami wyglądała na najbardziej ekscytującą przerwę w pracy, jaką mógł sobie wymarzyć ciężko pracujący stajenny.
– Halo, Danny.
– Dzień dobry, panienko.
– Widziałam cię z okna.
Odwróciłem się zaskoczony, byłem bowiem przekonany, że dom Octobra jest kompletnie ukryty za drzewami, ale okazało się, że jeden kamienny róg i okno widoczne jest wśród bezlistnych gałęzi. Było to jednak bardzo daleko. Jeżeli Patty rozpoznała mnie z tej odległości, to musiała używać lornetki.
– Wyglądałeś trochę samotnie, więc przyszłam z tobą porozmawiać.
– Dziękuję, panienko.
– Tak naprawdę – powiedziała przymykając oczy – to reszta rodziny przyjedzie tutaj dopiero wieczorem, nie mam nic do roboty w tej całej stodole zupełnie sama, i nudziło mi się. Pomyślałam więc, że przyjdę porozmawiać z tobą.
– Rozumiem. – Oparłem się na szczotce, patrząc na jej ładną twarz i myśląc o tym, że wyraz jej oczu był zbyt dojrzały jak na jej wiek.
– Zimno tu trochę, nie uważasz? Chciałabym porozmawiać z tobą o czymś… Czy nie moglibyśmy schronić się za jakimiś drzwiami? – Nie czekając na moją odpowiedź poszła w stronę rzeczonych drzwi, które były akurat drzwiami do stodoły, i weszła do środka.
Ruszyłem za nią, opierając po drodze szczotkę o framugę.
– Słucham, panienko.
W stodole panował półmrok.
Wydawało się, że jednak rozmowa nie była jej głównym celem.
Zarzuciła mi ręce na szyję i ofiarowała usta do pocałunku. Pochyliłem się i pocałowałem ją. Córka Octobra na pewno nie była dziewicą, całowała i językiem, i zębami, a brzuch jej poruszał się rytmicznie. Moje mięśnie zamieniły się w węzły. Pachniała słodko świeżym mydłem, znacznie bardziej niewinnie, niż się zachowywała.
– No… to w porządku – rzekła z chichotem, puszczając mnie i kierując się w stronę bel siana, które zajmowały połowę wnętrza stodoły. – Chodź – dodała przez ramię, wspinając się na siano.