– A czy ten młody człowiek otrzyma ową sumę wraz z jej ręką? – zapytał Joe.
– Nie sądzę, żeby nalegał na to. Na szczęście sam jest dostatecznie bogaty, żeby nie mówiono o nim jako o łowcy posagu. Zresztą zaręczyli się, zanim komukolwiek przyszło do głowy, że Anna może uzyskać taką fortunę. W chwili zaręczyn to raczej on żenił się z nie bardzo zamożną panną. To Charles Cresswell, drugi syn lorda Conthorpe.
– Jeden z najlepszych strzelców i fechtmistrzów, jakich mamy… – mruknął Parker. – Zetknąłem się z nim kiedyś w sprawie jednego z jego młodych przyjaciół. To dobry chłopak. Sportowiec, dobrze urodzony i bez zawodu, słowem, posiada wszystko, czego wymaga się od Anglika z towarzystwa.
– Mimo to nie wyglądają, jak gdyby tych dwadzieścia pięć milionów dawało im wiele szczęścia – zauważył Alex. – Miny mają raczej jak ludzie o paru tysiącach funtów rocznego dochodu.
– Na pewno znowu pogorszyło się zdrowie sir Thomasa… – powiedziała Karolina – ale w takim razie dlaczego są w teatrze?… W dodatku mama Dodd ma koszmarną torebkę.
– Przestańmy plotkować o naszych bliźnich. Wystarczy, że oni plotkują o nas… – mruknął Alex, ale mimo to zerknął na torebkę, którą pani Angelica Dodd, matka Anny, trzymała w ręku.
Rzeczywiście, torebka była kilka razy większa niż zwykłe teatralne maleństwa i jak gdyby wypchana czymś. Angelica Dodd była niewysoką kobietą o twarzy, której drobne, wyraziste rysy zachowały jeszcze wiele śladów piękności. W pewien sposób była nawet ładniejsza niż córka, chociaż policzki jej nie miały tej świeżości, którą może dać tylko nie przekroczony dwudziesty rok życia. Stała pomiędzy młodymi, wachlując się lekko programem. W pewnej chwili skinęła na Annę i ruszyła w stronę foyer.
– Chodźmy! – Karolina uniosła się lekko z fotela i poszła w tym samym kierunku co znikająca w drzwiach trójka osób. Zadźwięczał dzwonek.
Sala była pełna. Światła przygasły nieco, dając jak gdyby sygnał, że należy pośpieszniej zajmować miejsca. Alex kupił dwa programy, z których jeden podał Karolinie, a drugi Parkerowi. Usiedli. Miejsca ich były pośrodku czwartego rzędu. Tuż przed nimi, nieco na lewo, usiadła Angelica Dodd, mając po obu stronach córkę i jej narzeczonego.
– Znakomite miejsca – Karolina uśmiechnęła się do Parkera. – Najbardziej lubię czwarty i piąty rząd. Nie jest tak blisko, żeby widzieć szminkę i szczegóły charakteryzacji, a z drugiej strony jest tak blisko, że widzi się każde drgnienie twarzy aktora. Zresztą ci, którzy się znają na tym, mówią, że z tych rzędów należy oglądać sztukę, bo właśnie siedząc w nich reżyser prowadzi próby.
Alex pochylił się i zajrzał do programu, który Karolina trzymała na kolanach. Odczytał obsadę:
STARY – lat 95 – Stephen Vincy
STARA -lat 94- Ewa Faraday
MÓWCA – lat 45-50 – Henryk Darcy.
I WIELE INNYCH OSÓB
Reżyseria: HENRYK DARCY
W tej samej chwili światła zgasły zupełnie. Nastała chwila ciemności, rozświetlona jedynie czerwonym blaskiem maleńkich żarówek bezpieczeństwa nad wejściowymi drzwiami.
Równocześnie zapaliły się dwa wielkie reflektory za plecami widzów, kładąc na powierzchni ciemnej kurtyny dwa nachodzące na siebie niemal kręgi ostrego światła. Niedostrzegalnie dla publiczności kurtyna uniosła się i blask reflektorów wyłonił z pustki scenicznej dwie postacie starych ludzi siedzących w krzesłach. Ubrani byli oboje dziwacznie. Stary miał na sobie luźną szarą bluzę, uszytą jak gdyby z worka. Do jej ramion doczepione były epolety. Granatowe spodnie zaopatrzone były w czerwony huzarski lampas. Na nogach, zarówno on, jak i Stara, mieli znoszone ciepłe bambosze. Stara ubrana była w suknię podobną z barwy i kroju do bluzy Starego, bezkształtną i workowatą.
Przyglądający się kostiumom i dekoracjom Alex opuścił dwie czy trzy kwestie, ale zaraz potem tekst dotarł do jego uszu. Stary człowiek wstał i podszedł do jednego z dwu okien umieszczonych w lewym i prawym końcu dekoracji.
– …Barki na powierzchni wody lśnią w słonecznym blasku… – powiedział w rozmarzeniu.
– Nie możesz ich dostrzec. Słońce skończyło się. Jest noc, mój milutki.
– Pozostał po nich cień…
Kwestie biegły dalej, szybko, jedna po drugiej i Alex od razu, od pierwszych słów zrozumiał, że jest świadkiem niecodziennego wydarzenia w sztuce. Tekst obnażał prosto i przerażająco tragedię współczesnego człowieka, jego nie zrealizowane nadzieje, bezmierną samotność, nie wyzwolone marzenia i płaską rzeczywistość istnienia, którego jedyną drogą jest droga do grobu. Aktorzy mieli na twarzach maski przypominające maski greckie i wyrażające ogólnie pojętą starość. Głos i ruchy nie podlegały prawom starości, ale ukazywały wieczną, tragiczną młodość i naiwność człowieka wobec losu. W ten sposób aktorzy nie musieli grać starych ludzi, ale stwarzali na scenie sprawę o wiele ważniejszą: dawali syntezę starości, grali wszystkich starych ludzi, którzy istnieli i istnieją, co podnosiło wymiar tej zdumiewającej sztuki nieomal do godności greckiej tragedii.
Alex spojrzał na Parkera. Inspektor siedział pochylony nieco ku przodowi, oczy miał lekko przymrużone i od czasu do czasu wykonywał drobne, potakujące ruchy głową. Karolina siedziała zupełnie nieruchomo, ale oczy jej błyszczały jak dwie błękitne gwiazdy.
Sztuka doszła do momentu, kiedy Stary, zaprosiwszy wszystkich znanych sobie w przeszłości i znaczących coś obecnie ludzi, czeka na ich kolejne pojawienie się. Nie wszedł oczywiście nikt, ale wizja dwojga starych trwała nadal. Urojeni goście zaczęli przybywać, a starzy ludzie wszystkimi drzwiami wnosili krzesła dla tych cieni przeszłości. Stefan Vincy był niezrównany, kłaniał się w powietrzu, podawał rękę, tak sugestywnie brał pod ramię niewidzialnych, że cały ten pusty teatr zjaw zdawał się wypełniać uchwytnymi istotami. W tej chwili wprowadzał właśnie nowego urojonego gościa: Panią Piękną. Aksamitny, głęboki głos aktora zmienił się nagle w gruchanie gołębia:
– …to jednak pani! Przed stu laty kochałem panią… Tak ogromnie zmieniła się pani… Zupełnie się pani nie zmieniła… Kochałem panią… kocham panią…
Nieomal płacząc, Vincy mówił dalej:
– …ach, gdzież są niegdysiejsze śniegi…
Zafascynowany głosem aktora, upojony tragikomiczną sytuacją, Alex usłyszał nagle stłumione westchnienie i cichy, urwany szloch. Odwrócił na chwilę wzrok od sceny. Któż to płakał? Rzadko spotykało się w Anglii ludzi, którym ciekły łzy podczas przedstawienia w teatrze. To nie były Włochy, ale spokojny, zrównoważony Londyn.
Ku swemu zdumieniu dostrzegł, że płacze pani Angelica Dodd. Nie płakała w całym tego słowa znaczeniu, ale ocierała chusteczką załzawione oczy.
To dziwne… – pomyślał Joe, którego pasją było ocenianie ludzi od pierwszego wejrzenia. – Byłbym przysiągł, że ta kobieta umie ukrywać swoje prawdziwe uczucia, a cóż.dopiero wzruszenia wywołane tekstem teatralnym.
Ale pani Dodd wyprostowała się już i zauważył, że odwróciwszy głowę w stronę córki obdarowała ją lekkim, przepraszającym uśmiechem.
Po chwili pierwsza połowa spektaklu dobiegła kresu i zabłysły światła.
II. Vin-cy! Vin-cy! Vin-cy!
Dzwonek wzywający do zajęcia miejsc zadźwięczał powtórnie – długo i przenikliwie. Karolina dopiła kawę, którą Alex przyniósł jej z bufetu. Wokół palarnia szumiała fragmentami podnieconych rozmów. Ludzie dyskutowali zawzięcie, ożywienie było ogromne. Wstali. Parker potrząsnął głową,
– Patrząc na to – powiedział ze zdziwieniem, które jak gdyby dopiero w tej chwili przeniknęło do jego świadomości – nie rozumiem zupełnie, dlaczego ludzie popełniają zbrodnie. Przepraszam za moją skazę zawodową, ale zbrodnia to, bądź co bądź, bardzo poważne wydarzenie w życiu mordercy, najczęściej decydujące. Po co zabijać? Po co niszczyć istnienie innego człowieka, jeżeli i on, i ja, i my wszyscy jesteśmy tak beznadziejnie, okropnie skazani na śmierć? Czy nie przyzwoiciej byłoby spokojnie przebyć życie, starając się, żeby było znośne dla nas i dla innych, równie skazanych jak my? Przecież po tej sztuce świat wygląda nieomal jak cela więzienna, z której jest tylko jedno wyjście: na szafot. A w celi powinna panować solidarność.