– Morderca – odpowiedział Alex – myśli podobnie, ale trochę inaczej. Jeżeli nawet rozumuje tak jak Ionesco, że wszyscy ludzie muszą zginąć i nie pozostaje po nich nic osobistego, może jednak sądzić, że w takim razie wolno zabijać ludzi, których się nienawidzi, bo przecież przyśpiesza się tylko nieuchronny koniec, a równocześnie umila się życie sobie. Każda zbrodnia ma jakiś podstawowy motyw. Niszcząc kogoś, morderca zyskuje coś: skarby, miłość, zaspokojenie instynktu zemsty. Czasem jest to zbyt daleko posunięta samoobrona, czasem pasja. Ale każdy z tych motywów może być przedstawiony przez mordercę jako absolutna konieczność, a im bardziej literatura będzie przekonywała ludzi, że ich istnienie jest przejściowe i niezbyt ważne, tym bardziej usprawiedliwieni będą mordercy we własnych oczach. Na szczęście rzadko wywodzą się oni spośród miłośników nowoczesnej literatury.
– Dosyć! – powiedziała Karolina. – Jeden z was zajmuje się zabijaniem ludzi na papierze, a drugi chwytaniem zabójców w rzeczywistości. Ale pamiętajcie, że dziewięćdziesiąt dziewięć procent ludzi na świecie nie widziało nigdy zamordowanego człowieka, a gdyby nie prasa, nie słyszałoby o nim także. Zbrodnie zdarzają się zawsze gdzieś bardzo daleko i nikt nie wierzy w nie naprawdę, dopóki się z nimi nie zetknie. Stosunek do zbrodni nie należy do podstawowych cech światopoglądu.
– Nie jestem tego taki pewien – zauważy! inspektor. Umilkli.
– Ażeby zmienić temat – powiedziała Karolina – trzeba przyznać, że i reżyseria jest znakomita, Ale Vincy przechodzi samego siebie w roli Starego.
– Wobec tego my zajmiemy się chwaleniem Ewy Faraday. Czy wiesz, że ona ma 25 lat? – powiedział Alex. – To wielki talent.
– Tak, ale…
W tej chwili przygasły światła, Karolina odwróciła głowę ku zapuszczonej kurtynie, jakby pragnęła przebić ją wzrokiem i wyłowić działające postacie. Zabłysły reflektory.
Przerwa nie zatrzymała biegu spektaklu. Podczas niej narosły na scenie rzędy krzeseł, stanowiły już one całe góry i wąwozy, wśród których jak w upiornym pejzażu poruszali się aktorzy. Nagromadzenie urojonych gości doszło już do fantastycznych rozmiarów. Dwieście, trzysta krzeseł… a oboje Starzy wnosili coraz, to nowe. Atmosfera zagęszczała się coraz bardziej. Stary i Stara rozmawiali z nieobecnymi, strofowali ich, obsypywali komplementami, odprowadzali na przeznaczone miejsca. Lecz Alex, który nie spuszczał wzroku z aktorów, wyczuł inny nieco ton niż na początku. Vincy stał się bardziej twardy, bardziej był symbolem niż człowiekiem, jego tekst padał teraz jak tekst kogoś, kto nie chce widzowi powiedzieć: „Oto jestem Ja, aktor, i wcielam się w postać, którą widzicie!” – ale bardziej: „Wyrażam tylko tę postać i przy jej pomocy chcę się z wami podzielić myślą autora!”
Alex wolał tę drugą koncepcję. Była mniej melodramatyczna i bliższa współczesnemu, myślącemu człowiekowi. Natomiast Ewa Faraday gubiła się trochę w roli i jakby nie wytrzymywała ogromnej koncepcji, którą narzuciła sobie w pierwszej połowie sztuki. Ale może to tylko olśniewająca, rozwijająca się z każdą sekundą kreacja jej partnera zepchnęła ją po prostu w cień? Zdawała się trochę szara przy tym fajerwerku ludzkiej myśli, jakim stawał się Vincy.
Ale końcowa scena samobójstwa obojga Starych przemieniła się jednak w koncert gry obojga. Pożegnanie ich na parapecie okna, a później skok w szumiące w dole morze były wstrząsające. Tak kończy każdy człowiek – mówił widzom Ionesco – bez względu na to, ile wysiłku włoży w swoje życie i jak mu się ono uda. Ale sposób, w jaki Vincy wykonał swój samobójczy skok, był niespodziewanie pełen wyzwania i wiary, optymizmu i zuchwałej naiwności. Skok w przyszłość, nie w nicość. Ewa Faraday spadła jak tłumoczek, jak rzecz, która towarzyszy człowiekowi.
Wiatr wydął teraz zasłony okien na scenie i powiały one jak sztandary. Światła zaczęły wzmagać się, rosnąć, osiągnęły kulminację i nieomal oślepiły widzów, odbijając się od białych, pustych ścian dekoracji. Środkowymi, wielkimi drzwiami wszedł ten, który miał przekazać światu myśli i idee Starego.
Wszedł Mówca. Ubrany był zupełnie tak samo jak Stary, ale nie nosił maski. Głowę jego ocieniał wielki, czarny kapelusz. I teraz dopiero rozegrał się dramat właściwy. Z ust mówcy wydobył się nieartykułowany bełkot. Kilka razy zaczynał to, co miało być jego przemówieniem. Potem zrezygnował i rozejrzał się bezradnie. Obok niego stała wielka, czarna tablica. Mówca ujął lewą ręką kredę i spróbował pisać. Ale litery układały się w ten sam bełkot, którego treścią było tylko jedno: „Wszystko nie ma sensu, istnienie ludzkie jest bezproduktywne, tragiczne przez niemoc działania i niemoc porozumienia…”
Kurtyna opadła wolno. Na sali była nadal cisza pełna skupienia. Aż wreszcie runął grzmot oklasków.
Kurtyna uniosła się ku górze, ukazując stojącego pośrodku sceny Mówcę. Owacje, które go spotykały w tej chwili, były wyraźnie adresowane do niego jako do reżysera tego wstrząsającego spektaklu. Mówca – Henryk Darcy – skłonił się lekko. Ale publiczność nie przestawała klaskać. Czekała na dwoje bohaterów wieczoru.
Kurtyna opadła i znowu poszła w górę. Z lewej strony weszła na scenę lekkim, młodzieńczym krokiem Ewa Faraday. Maskę trzymała w ręku przed sobą. Stanęła wyprostowana, podając spojrzeniom ludzkim swoją piękną, jasną twarz, tak bardzo niepodobną do twarzy, którą trzymała w ręce i która jeszcze przed chwilą była nieomal zrośnięta z całą jej sylwetką. Oklaski znowu urosły i opadły. A potem znowu urosły.
– Vin-cy! – zawołał jakiś głos, a potem inne podjęły za nim: Vin-cy! Vin-cy! Vin-cy!
Spojrzenia kierowały się w prawo, skąd według praw symetrii scenicznej powinien był się pojawić. Kurtyna opadła jeszcze raz i raz jeszcze poszła w górę, znów ukazując tylko Ewę Faraday i Henryka Darcy. Publiczność niezmordowanie biła brawo. Okrzyki: – Vincy! Vincy! – przerywały rytm braw i znowu rozpływały się w oklaskach. Kurtyna jeszcze trzykrotnie poszła w górę i opadła. Ewa Faraday i Henryk Darcy stali nieruchomo, jak gdyby zawstydzeni owacją dla nieobecnego. Wreszcie kurtyna ostatecznie zapadła. Zabłysły światła na widowni. Stefan Vincy nie ukazał się. Nieco zawiedziona publiczność ruszyła z wolna ku szatniom.
– To dziwne – powiedziała Karolina, wsuwając dłoń w rękaw swego płaszcza trzymanego przez Parkera – wydawałoby się, że dla tych ludzi, którzy z takim napięciem walczą o to, żeby się podobać publiczności, ukazanie się w chwili takiego triumfu powinno być prawdziwą przyjemnością. Widziałam Vincy’ego już tyle razy i zawsze miałam wrażenie, że lubi to ogromnie. Bywał nawet trochę staroświecki na innych spektaklach. Przykładał ręce do serca, kłaniał się nisko jak aktor z ubiegłego stulecia. A przecież nigdy prawie nie było takiej żywiołowej owacji. Rzadko zdarza się taka reakcja sali. A dziś nie wyszedł.
– Może to właśnie są ich sposoby… – mruknął Alex. – Jeżeli aż tak bardzo wam się podobam, to udam, że obojętne mi są wasze oklaski. Wtedy, oprócz podziwu, zyskam wasz szacunek. Może rozumować i w ten sposób. A może, po prostu, śpieszył się gdzieś bardzo? Na jakąś randkę albo pociąg?
Wyszli pośród tłumu ożywionego jeszcze bardziej niż w czasie przerwy. Wsiedli do auta. Klub Zielonego Pióra, którego członkiem był Alex, znajdował się dość daleko od Chamber Theatre i dotarli tam dopiero po kwadransie. Przez cały czas milczeli wszyscy, rozmyślając nad sztuką. Dopiero kiedy zasiedli na wygodnych, miękkich krzesełkach, a Alex zamówił zakąski i napoje, nastrój pękł.
– Bardzo panu dziękuję za zaproszenie – powiedziała Karolina do Parkera. – To był niezapomniany wieczór. Myślę, że jeszcze nieraz będziemy mówili o nim… Niestety, zapomniałam, że nasza ekspedycja wkrótce wyrusza… – Zamyśliła się, a potem spojrzała na Alexa. – A może przyjechalibyście tam, panowie, kiedy inspektor otrzyma urlop?
Parker uśmiechnął się. – Znamy się już prawie dwadzieścia lat, ten oto Joe Alex i ja, i przeżyliśmy wspólnie tysiące przygód smutnych i wesołych. Ale w Persji jeszcze razem nie byliśmy. Oczywiście nie wspominam o przyjemności, jaką sprawiłoby mi spotkanie pani. Czy ekspedycja ma już ściśle z góry określony plan? To znaczy, czy wiecie, co chcecie wykopać i gdzie dokładnie?