Литмир - Электронная Библиотека

Parker spojrzał spod oka na Alexa i otworzył usta, jakby chciał przerwać mówiącemu, ale Joe zrobił prawie niedostrzegalny przeczący ruch głową. W ręku trzymał zamkniętą książkę telefoniczną, przytrzymując palcem jedną stronę. Parker zamknął usta i zwrócił oczy na mówiącego. – Więc Ruffin siedział u mnie jeszcze trochę po przerwie, a wtedy przyszła siostra żony, która przyjechała akurat pociągiem z Manchesteru, żeby pomóc trochę w domu, bo żona urodziła wczoraj, więc wysłałem do niej depesze, bo jeszcze dwoje dzieci jest w domu, a ja mam dwanaście godzin służby na dobę, i to w dzień… Więc kiedy przyszła z walizką, Ruffin powiedział, że idzie do garderoby panny Faraday, która jest teraz na scenie, i pogada sobie trochę z Susanną.

– Kto to jest Susanna?

– To garderobiana panny Faraday, żona Malcolma Snów, naszego kurtyniarza, wielka gaduła. Cały teatr był ciekaw, jak się też skończy ta afera po awanturze między panną Faraday i panem Vincy, bo przecież panna Faraday przedtem, jak się to mówi, chodziła z panem Darcy… Więc Ruffin poszedł pogadać sobie z Susanną, a mnie zostawił z siostrą. Potem skończyło się przedstawienie; bo to nie jest długie przedstawienie, podobno to była nawet jednoaktówka, tylko że pan Darcy zrobił przerwę pośrodku, żeby tych krzeseł mogli więcej wnieść na scenę. Z tymi krzesłami zawsze jest heca, bo trudno je ustawić w takim specjalnym porządku… Dwieście pięćdziesiąt krzeseł trzeba ustawić na scenie w czasie przerwy i ludzie sobie ręce obrywają, żeby zdążyć… Ale o czym to ja mówiłem?… Ano, tak. Więc po końcu przedstawienia wysłałem siostrę taksówką do domu, bo chociaż pieniędzy nie mam za wiele, ale jednak człowiek trochę się boi zostawiać dzieci same w domu. Jedno ma dziesięć lat, niby roztropniejsze, ale drugie za to ma tylko cztery, i same się muszą kłaść spać i kolację sobie robić. Więc siostra wsiadła w taksówkę i pojechała. A ja czekałem, aż wszyscy wyjdą. Wyszli już prawie wszyscy, kiedy zajrzała ta pani… Zapytała, czy jest pan Vincy. Powiedziałem, że jest, więc weszła na górę. Potem chyba nikt już nie wychodził, a ja siedziałem i oczy mi się zaczęły kleić, bo przecież całą poprzednią noc nie spałem, a rano poszedłem do pracy. Pamiętam, że ta pani wyszła, a ja już byłem taki śpiący, że zamknąłem za nią drzwi i trzymając klucz w ręce usiadłem przy okienku i oparłem głowę na łokciu. Pomyślałem, że zdrzemnę się trochę, a kiedy pan Vincy będzie chciał wyjść, obudzi mnie, zerwę się i mu otworzę. No i ledwie zamknąłem oczy, a już zadzwonił do drzwi Soames. Tak mi się przynajmniej zdawało, bo musiałem pewnie spać więcej niż półtorej godziny. Ale przy tych nerwach i przeżyciach poprzedniej nocy to mógłbym spać chyba z pięć dni… Teraz mi to minęło… – powiedział z lekkim zdumieniem. – Wcale mi się teraz spać nie chce.

– Dobrze. Zachce się wam na pewno – powiedział Parker. – Ale najpierw musicie skończyć wasze opowiadanie.

– No, to chyba koniec mego opowiadania, proszę pana. Soames zadzwonił, a ja byłem taki rozespany, że zupełnie zapomniałem o panu Vincy i o tym, że miałem zrobić obchód teatru przed wyjściem. Zresztą wiedziałem, że Soames to zaraz zrobi, bo to bardzo sumienny człowiek. Poza tym czy człowiek mógł przypuszczać, że w teatrze akurat zdarzy się taka okropność? Więc kiedy przyszedł Soames, poznał pewnie, że spałem, ale nie zdziwił się, bo wszyscy wiedzieli o tym, że mi się syn urodził. Nawet pieniędzy trochę w prezencie dla niego złożył mi cały zespół… To bardzo przyjemny teatr, proszę pana, i stosunki tu naprawdę piękne i koleżeńskie. Nikt nie zwraca uwagi, czy ktoś jest pracownikiem fizycznym, czy artystą. Atmosfera jest dobra, można powiedzieć, a nikt z nas się nie spoufala, bo wiemy, że co reżyser albo aktor, to nie portier. Ale każdy jest grzeczny dla każdego. Może jeden pan Vincy był… Ale o nieboszczyku nie należy źle mówić. Umarł i co kto do niego miał, musi mu teraz każdy wybaczyć, prawda, proszę pana?

– Na pewno – Parker skinął głową. – Idźcie do domu, Gullins, i wyśpijcie się. Może uda mi się nie zawiadomić pana dyrektora Davidsona o tym, że spaliście na służbie, kiedy to się wydarzyło. Ale pamiętajcie, że następnym razem możecie mieć ogromne kłopoty. Ojciec trojga dzieci musi być bardziej obowiązkowy.

– Dziękuję panu, proszę pana – głos Gullinsa znowu zadrżał niebezpiecznie – właśnie tak ogromnie się martwiłem, że…

– W porządku. Idźcie już…

– Dobranoc panom…

– Dobranoc, dobranoc… – Parker dał znak dyżurującemu, który wypuścił Gullinsa drżącego, ale uśmiechniętego niepewnie.

– Co teraz? – zapytał Joe. – Czy pojedziemy do pana Charlesa Cresswella, narzeczonego Anny Dodd? Myślę, że tak.

– I ja tak myślę. – Parker wychylił się i wydał zarządzenia. Po chwili siedzieli już w samochodzie, który ruszył ostro i wpadł w długą, prostą ulicę prowadzącą wśród dwóch szeregów wysokich, starych kamienic. Potem auto skręciło i minąwszy dwie czy trzy węższe ulice, przedostało się do dzielnicy willowej. Po chwili zatrzymało się przed tonącym w ciemnościach domem, na pół ukrytym za wysokimi drzewami ogrodu. Furtka była zamknięta. Parker wysiadł i nacisnął dzwonek. Przez chwilę dom nadal był ciemny. Inspektor znowu nacisnął guzik dzwonka, ale równocześnie na parterze domu zapaliło się światło w jednym z okien. Potem w pewnej odległości skrzypnęły lekko drzwi.

– Kto tam? – zapytał jakiś ochrypły, starczy głos.

– Czy zastałem pana Charlesa Cresswella? – zapytał równie głośno Parker.

– Co takiego? – rozległo się powolne człapanie i po chwili na ścieżce rozjaśnionej padającym z okna blaskiem i światłem niedalekiej latarni ukazała się przygarbiona postać w ciemnym, długim szlafroku. – Kto to taki?

Alex zauważył, że na piętrze zapłonęło drugie światło.

– Policja – powiedział Parker, kiedy stary człowiek zbliżył się dostatecznie, aby nie trzeba było do niego zbyt głośno wołać. – Chcemy zobaczyć się z panem Charlesem Cresswellem, jeżeli jest w domu.

– Policja… – Stary człowiek podszedł jeszcze bliżej. Przyjrzał się im uważnie.

– Oto moja legitymacja – Parker wysunął ku niemu przez żelazne sztachety małą, ciemną kartę. Stary człowiek wziął ją do ręki i odczytał jej treść w świetle latarki, którą wysupłał z kieszeni szlafroka.

– Tak… – zawahał się – jak to policja?… – mruknął do siebie jakby z niedowierzaniem. – Nigdy jeszcze nie było żadnego policjanta…

Ale na ścieżce rozległy się inne kroki, szybsze i bardziej zdecydowane.

– Co się tam dzieje, John? – zapytał młody męski głos.

– Jestem inspektorem Scotland Yardu – powiedział ostro Parker – i zwracam panu uwagę, że pełnię w tej chwili moje obowiązki służbowe. Chcę widzieć Charlesa Cresswella, jeżeli jest w domu. Jeżeli go nie ma, proszę wyjaśnić…

– To ja – powiedział młody człowiek i zbliżył się. – Otwórz, Johnie.

Stary człowiek sięgnął po klucz i otworzył furtkę. Przechodząc Parker wyjął mu z ręki swoją legitymację.

– Przepraszam, że musimy pana niepokoić o tej porze nocy – powiedział uprzejmie – ale nastąpił pewien dość dramatyczny wypadek i przypuszczamy, że będzie pan nam mógł udzielić jakichś informacji na ten temat.

– Ja? – Charles Cresswell roześmiał się. Alex zobaczył w mroku dwa rzędy jego białych, równych zębów. – Obawiam się, że to jakaś omyłka. Ale skoro pan pełnicie swoje funkcje urzędowe, nie zostaje mi nic innego jak… – Usunął się i zapraszającym gestem wskazał prowadzącą ku domowi żwirowaną ścieżkę. Parker ruszył przodem, mając obok siebie gospodarza. Alex szedł za nimi przez mroczny ogród. Myślał. Tak, teraz to już chyba nie miało najmniejszego znaczenia… Ale właśnie w tej chwili zrozumiał, co trapiło go po wejściu do garderoby zabitego. Czyżby ona zabrała…?

Znaleźli się przed wejściowymi drzwiami i Cresswell wszedł w nie pierwszy, zapalając światło w hallu. Bez słowa wskazał gestem drzwi prowadzące w prawo. Był to niewielki pokój, urządzony częściowo jak gabinet, częściowo jak biblioteka. Alex z przyjemnością spojrzał na piękny gobelinek wiszący na ścianie.

11
{"b":"106998","o":1}