Литмир - Электронная Библиотека

Jak to miał w zwyczaju Cal przyszedł do kwiaciarni na piechotę, równo o dziesiątej – wtedy otwierali – żeby uniknąć spanikowanego tłumu, który czekał z kupnem walentynkowych bukietów do ostatniej chwili.

Najwidoczniej niepotrzebnie się martwił. Nie tylko nie przyszedł żaden klient, gdy Cal kupował swoje róże i niezaplanowane tulipany, ale na chodnikach także nie było żywego ducha, a przed kwiaciarnią nie parkował żaden samochód.

– Dziwne. – Jego głos zabrzmiał głucho wśród bębnienia deszczu o mokry asfalt. Ludzie kręcili się po mieście nawet w najgorszą pogodę. Cal wcisnął gołe ręce w kieszenie i przeklinał się pod nosem za pieszą wycieczkę.

– Kto nie potrafi zmienić przyzwyczajeń, ten odmraża sobie tyłek – wymamrotał. Chciał już być w biurze, pić kawę i być może zabrać się do anulowania wieczornego „Balu Zakochanych”, jeśli pogoda się pogorszy. Byłby już na miejscu, gdyby po prostu wziął ten cholerny samochód.

Tak rozmyślając popatrzył w stronę centrum i zobaczył, że światła na High Street nie działają.

Nie ma prądu, pomyślał, a to już problem. Przyśpieszył kroku. Wiedział, że Bill Turner na pewno włączy awaryjny generator, ale Cal powinien przy tym być. Są ferie i w salonie gier pewnie roi się od dzieciaków.

Szum deszczu wzrastał, aż brzmiał jak stukot odnóży armii insektów. Pomimo śliskiego chodnika Cal zaczął biec, kiedy nagle uderzyła go ta myśl.

Dlaczego na placu ani na chodnikach nie stały zaparkowane żadne samochody? Dlaczego w ogóle nigdzie nie było żadnych aut?

Zatrzymał się, zamilkł także deszcz. W ciszy, która zapadła, Cal słyszał bicie własnego serca przypominające łomot pięści o stal.

Ona stała taka blisko, że mógłby jej dotknąć, ale wiedział, że gdyby spróbował, jego dłoń przeszłaby przez nią jak przez wodę.

Miała blond włosy, długie i rozpuszczone tak samo, jak wtedy, gdy niosła wiadra do małej chaty w Hawkins Wood. Kiedy śpiewała o zielonym ogrodzie. Ale teraz była szczupła i wiotka, co podkreślała długa, szara suknia.

Calowi przyszła do głowy absurdalna myśl, że jeśli już musiał zobaczyć ducha, to przynajmniej nie ciężarnego. Uśmiechnęła się, jak gdyby mogła słyszeć jego myśli.

– Nie jestem twoim strachem, lecz ty moją nadzieją. Ty i ci, którzy tworzą z tobą całość. To, co cię stworzyło, Calebie Hawkinsie, pochodzi z przeszłości, z teraźniejszości i z tego, co nadejdzie.

– Kim jesteś? Jesteś Ann?

– Jestem tym, co przyszło przed tobą, a ty powstałeś z miłości. Wiedz o tym, wiedz, że byłeś kochany na długo, długo przedtem, zanim pojawiłeś się na świecie.

– Miłość nie wystarczy.

– Nie, ale jest skałą, na której stoi wszystko inne. Musisz patrzeć, musisz widzieć. Już czas, Calebie. To zawsze był ten czas.

– Czas na co?

– Na koniec. Siedem razy trzy. Śmierć albo życie.

– Powiedz mi, co mam zrobić, do cholery.

– Gdybym mogła. Gdybym mogła cię poprowadzić! – Uniosła dłoń i pozwoliła jej opaść. – Potrzebne jest poświęcenie, walka i ogromna odwaga. I wiara. Miłość. Odwaga, wiara i miłość powstrzymują go tak długo, nie pozwalają mu zabrać wszystkiego, co żyje i oddycha w tym mieście. Teraz wy musicie działać.

– Nie wiemy jak. Próbowaliśmy.

– Już czas – powtórzyła. – Jest silniejszy, ale wy też, i my także. Wykorzystaj to, co otrzymałeś, co zostało posiane, lecz nigdy nie stanie się niczyją własnością. Nie możecie przegrać.

– Łatwo ci powiedzieć. Jesteś martwa.

– Ale ty nie. Oni nie. Pamiętaj o tym. Zaczęła znikać i Cal wyciągnął bezradnie rękę.

– Poczekaj, do cholery. Poczekaj. Kim jesteś?

– Jestem twoja – odpowiedziała. – Twoja, tak jak na zawsze jestem i będę jego.

Zniknęła, a deszcz zaczął znowu bębnić o chodnik. Światło na skrzyżowaniu zmieniło się na zielone i ulicą ruszyły samochody.

– Nie najlepsze miejsce na sny na jawie. – Meg Stanley prześlizgnęła się obok Cala i mrugnęła do niego, otwierając drzwi do Spiżarni Ma.

– Nie – wyszeptał Cal. – Nie najlepsze. Popatrzył znów w stronę centrum, po czym skierował się ku High Street.

Samochód Quinn stał na podjeździe, a w oknach paliły się światła, które musiała zapalić, chcąc rozjaśnić dom. Cal zapukał i usłyszał stłumione zaproszenie do środka.

Wszedł i zobaczył Quinn i Laylę usiłujące wtaszczyć po schodach mebel przypominający biurko.

– Co wy robicie? Jezu. – Podszedł i złapał blat obok Quinn. – Zrobicie sobie krzywdę.

Quinn machnęła głową gestem pełnym irytacji, próbując odrzucić włosy z twarzy.

– Nie potrzebujemy pomocy.

– Za chwilę będziecie potrzebowały wycieczki na ostry dyżur. Idź do góry, złap z tamtej strony razem z Laylą.

– Wtedy obie będziemy szły tyłem. Może ty złapiesz z tamtej strony?

– Nie, z tej przyjmę na siebie większą część ciężaru.

– Och. – Puściła blat i przecisnęła się między ścianą i biurkiem. Cal nie zamierzał pytać, czemu to biurko musi trafić na górę.

Zbyt długo mieszkał ze swoją matką, żeby marnować oddech. Zamiast tego wydawał polecenia, żeby uchronić ściany przed zniszczeniem, kiedy na szczycie schodów skręcali w lewo, i posłuszny wskazówkom Quinn pomógł zanieść mebel do najmniejszej sypialni.

– Widzisz, miałyśmy rację – wy dyszała Quinn, obciągając koszulkę. – To idealne miejsce.

W pokoju znajdowały się już fotel z lat siedemdziesiątych, który pamiętał lepsze czasy, stojąca lampa z różowym abażurem ze szkła, zakończonym długimi kryształkami i niska półka na książki wieki temu pomalowana na czarno, która zachwiała się, gdy Cal jej dotknął.

– Wiem, wiem. – Quinn machnęła ręką na widok jego powątpiewającego spojrzenia. – Potrzeba tylko kilku gwoździ. Zamierzałyśmy zrobić tu salonik, ale potem uznałyśmy, że bardziej nam się przyda mały gabinet. Dlatego postanowiłyśmy wstawić tu biurko, które najpierw miało iść do jadalni.

– Okej.

– Lampa wygląda jak żywcem wyjęta z magazynu „Najlepsze burdele w Teksasie”. – Layla rozkołysała palcem jeden z kryształków. – Ale to właśnie nam się w niej spodobało. Fotel jest ohydny.

– Ale wygodny – dodała Quinn.

– Ale wygodny, a po to właśnie są fotele. Cal odczekał chwilę, choć obie patrzyły na niego wyczekująco.

– Okej – powtórzył, bo tak zwykle kwitował wyjaśnienia matki po kolejnej zmianie wystroju domu.

– Miałyśmy mnóstwo pracy. Oddałyśmy samochód Layli do wypożyczalni i pojechałyśmy za miasto na pchli targ. Fantastyczny. Poza tym uzgodniłyśmy: żadnych używanych materaców. Zamówiłyśmy nowe, powinny zostać dostarczone po południu. Chodź, zobacz, co kupiłyśmy.

Quinn złapała Cala za rękę i pociągnęła na drugą stronę korytarza do pokoju, który dla siebie wybrała. W środku stało długie biurko rozpaczliwie potrzebujące renowacji, a na nim poplamione lustro. Po drugiej stronie pokoju królowała pękata komoda, którą ktoś pomalował na morderczy, lśniąco czerwony kolor. Na komodzie zaś lampa z rysunkiem z komiksu o Superkobiecie.

– Przytulnie.

– Da się tu mieszkać, jak skończę.

– Taa. Wiesz, ta lampa mogłaby należeć do mojej siostry Jen jakieś dwadzieścia, dwadzieścia pięć lat temu.

– Jest klasyczna – zaprotestowała Quinn. – I oczywiście kiczowata.

Cal postanowił trzymać się wypróbowanych metod.

– Okej.

– Myślę, że ja postawiłabym się na współczesny styl duński – powiedziała Layla, stając w drzwiach. – A może flamandzki. Jest absolutnie koszmarna. Nie wiem, dlaczego ją kupiłam.

– Same wtargałyście to na górę?

– Proszę cię. – Quinn potrząsnęła głową.

– Postawiłyśmy raczej na intelekt niż na mięśnie – wyjaśniła Layla.

– Jak zawsze. No i na małą inwestycję. Wiesz, ile mebli wniesie dwóch nastoletnich chłopców za dwadzieścia dolców na głowę i okazję do pogapienia się na takie gorące laski jak my? – Quinn oparła rękę na biodrze, przyjmując wyzywającą pozę.

– Ja bym to zrobił za dychę. Mogłyście zadzwonić.

– Tak naprawdę miałyśmy taki zamiar, ale nawinęli się ci chłopcy. Może zejdziemy na dół i usiądziemy na naszej kanapie z trzeciej lub czwartej ręki?

34
{"b":"105149","o":1}