Gdy zobaczył znak stacji benzynowej, pomyślał: O, do diabła. Nie chciał przecież żyć wiecznie. Zaparkował przed całodobowym sklepem, kupił czarną kawę i paczkę marlboro.
Wrócił do samochodu, który kupił tego samego wieczoru w Waszyngtonie, zaraz po wyjściu z samolotu, ale jeszcze zanim spłacił swój mały dług. Wiatr rozwiewał mu włosy, czarne jak noc, nieco dłuższe niż zwykle, bo nie miał zaufania do praskich fryzjerów.
Nie ogolił się i twarz pokrywał mu lekki zarost, potęgujący jeszcze jego ciemny, niebezpieczny urok. Widział, jak na jego widok młoda sprzedawczyni na stacji aż zadrżała z pożądania.
Miał ponad metr osiemdziesiąt wzrostu i solidną budowę. Prowadził siedzący tryb życia, więc dbał o kondycję i wygląd, katując się regularnymi, często morderczymi treningami.
Nie szukał zwady, ale rzadko unikał bójek. I lubił wygrywać. Jego ciało, twarz, umysł, stanowiły narzędzia pracy. Tak jak oczy, głos i opanowanie, które rzadko tracił.
Gage był hazardzistą, a bystry hazardzista trzyma wszystkie narzędzia w pogotowiu.
Wrócił na drogę i rozpędził ferrari. Może było głupotą ładowanie tak dużej części wygranej w samochód, ale Jezu, jak on gnał. I, do diabła, Gage tyle lat temu wyjechał z Hollow stopem, więc cholernie dobrze było wrócić z klasą.
Śmieszne, kiedy już kupił te piekielne fajki, to przeszła mu na nie ochota. Nie miał nawet chęci na kawę, prędkość dawała mu wystarczającego kopa.
Przemknął przez ostatnie kilometry autostrady międzystanowej i wpadł w zjazd, który prowadził do Hollow. Ciemna droga była pusta – nic dziwnego, o tej porze nocy. Widział cienie i kształty: domy, wzgórza, pola, drzewa. Czuł ucisk w żołądku, bo jechał do miasta, a nie z powrotem; tak naprawdę to dziwne przyciąganie nigdy nie przestało działać.
Sięgnął po kawę bardziej z przyzwyczajenia niż potrzeby, ale nagle musiał mocno schwycić kierownicę i wcisnąć z całej siły hamulec, bo dokładnie przed sobą zobaczył przednie światła samochodu. Naciskał klakson, patrząc, jak tamten zjeżdża na pobocze.
Pomyślał: Cholera, cholera, cholera! Dopiero co go kupiłem.
Gdy odzyskał oddech, a ferrari zatrzymało się w poprzek drogi, Gage uznał za cud, że nie doszło do kraksy. Centymetry, pomyślał. Nawet mniej.
Miał cholerne szczęście.
Wykręcił, zjechał na bok i wysiadł sprawdzić, co z drugim kierowcą, który – jak przypuszczał – był zalany w pestkę.
Nie była pijana. Tylko potwornie wściekła.
– Skąd ty się, do diabła, wziąłeś? – wrzasnęła. Wysiadła z auta, trzaskając drzwiami i wpadła w płytki rów na poboczu. Gage zobaczył masę ciemnych jak u Cyganki loków otaczających bladą, zszokowaną twarz.
Śliczną twarz, uznał, o wielkich oczach, niemal czarnych na tle białej skóry, ostrym nosie i seksownie pełnych ustach, które mogły zawdzięczać swój uroczy kształt kolagenowi.
Kobieta nie drżała, nie było też w jej złości śladu strachu, choć stała na ciemnej drodze z zupełnie obcym mężczyzną.
– Panienko – powiedział z godnym podziwu spokojem – skąd ty się tu, do diabła, wzięłaś?
– Wyjechałam z tej głupiej drogi, która wygląda jak wszystkie głupie drogi w tej okolicy. Popatrzyłam w obie cholerne strony i nikogo nie zobaczyłam. Wtedy, w jakiś sposób… Och, nieważne. Nie zginęliśmy.
– Hurra. Oparła ręce na biodrach i odwróciła się, żeby obejrzeć swój samochód.
– Wyjadę stąd, prawda?
– Tak. Ale masz dziurawą oponę.
– Jaką oponę… Och, na litość boską! Musisz ją zmienić. – Zirytowana kopnęła w sflaczałe koło. – Przynajmniej tyle możesz dla mnie zrobić.
Tak właściwie, to nie. Mógł wrócić do swojego auta i pomachać jej na pożegnanie. Ale docenił jej tupet, wolał to od biadolenia.
– Otwórz bagażnik. Potrzebuję zapasowej opony i lewarka. Zrobiła, jak kazał, a Gage wyjął walizkę z bagażnika i popatrzył na oponę. I potrząsnął głową.
– Masz zły dzień. Zapasowa też jest flakiem.
– Niemożliwe. O czym ty, do diabła, mówisz? – Odepchnęła go na bok i sama zajrzała do bagażnika. – Niech ją szlag, niech ją szlag, niech ją diabli wezmą! Moją siostrę! – Odwróciła się i zaczęła chodzić po poboczu w tę i z powrotem. – Pożyczyłam jej samochód na kilka tygodni. To takie typowe. Łapie gumę i czy zadaje sobie trud, żeby ją załatać, albo chociaż o tym wspomnieć? Nie.
Odgarnęła włosy z twarzy.
– Nie mam zamiaru wzywać pomocy drogowej o tej porze i czekać na nich na tym końcu świata. Będziesz musiał mnie podwieźć.
– Tak?
– To twoja wina. Przynajmniej po części.
– Po jakiej części?
– Nie wiem i jestem zbyt zmęczona, zbyt wściekła i za bardzo zagubiona w tej cholernej dziczy, żeby się nad tym zastanawiać. Potrzebuję transportu.
– Do usług. Dokąd?
– Hawkins Hollow. Gage uśmiechnął się ponuro.
– Dobrze się składa, bo też tam jadę. – Wskazał ręką na samochód. – Gage Turner – dodał.
Dziewczyna pokazała niemal królewskim gestem na swoją walizkę.
– Cybil Kinski. – Uniosła brwi, gdy po raz pierwszy przyjrzała się jego samochodowi. – Ma pan ładny wózek, panie Turner.
– I wszystkie opony całe.
ROZDZIAŁ 14
Cal nie był specjalnie zaskoczony, zobaczywszy – mimo późnej pory – samochód Foxa przed swoim domem. I nie zdziwił go widok przyjaciela pogrążonego w półśnie na kanapie przed telewizorem z Kluskiem chrapiącym u boku.
Na stoliku stała otwarta cola, leżała ostatnia torebka czipsów Cala i pudełko psich smakołyków. Resztki po męsko – psiej imprezie.
– Co ty tu robisz? – wybełkotał zaspany kumpel.
– Mieszkam tu.
– Wykopała cię?
– Nie, nie wykopała mnie. Wróciłem do domu. – Cal sięgnął do torebki z czipsami i wyciągnął tylko garstkę okruchów. – Ile mu dałeś?
Fox zerknął na pudełko psich przekąsek.
– Kilka. Może pięć. Coś taki zły? Cal wziął colę i pociągnął kilka łyków ciepłego napoju bez gazu.
– Mam dziwne przeczucie… Nie czułeś nic dziś wieczorem?
– Przez ostatnich kilka tygodni ciągle coś czuję. – Fox przesunął dłońmi po twarzy, a potem przeczesał włosy. – Ale tak, poczułem coś, tuż przed twoim przyjazdem. Spałem, ale poczułem coś, jakby powiew wiatru w kominie.
– Tak. – Cal podszedł do okna. – Rozmawiałeś ostatnio z rodzicami?
– Dzwoniłem dziś do ojca. Wszystko u nich w porządku. Dlaczego pytasz?
– Jeśli wszyscy trzej jesteśmy potomkami Ann, to jedno z twoich rodziców też – odpowiedział Cal.
– Sam na to wpadłem.
– Żaden z członków naszych rodzin nie ucierpiał podczas Siódemki. Zawsze czuliśmy ulgę z tego powodu. – Odwrócił się od okna. – Może zbyt wielką, by dociekać dlaczego.
– Uważaliśmy, że to dlatego, że mieszkają poza miastem. Poza Billem Turnerem, a kto mógł wiedzieć, co się z nim działo?
– Moi i twoi rodzice przyjeżdżali do miasta podczas Siódemki. A pamiętasz, co się ostatnim razem stało w domu Poffenbergerów?
– Tak, tak, pamiętam. – Fox potarł oczy. – Mieszkanie pięć kilometrów za miastem nie przeszkodziło Poffenbergerowi w uduszeniu żony, podczas gdy ona uderzyła go rzeźnickim nożem.
– Teraz wiemy, że babcia czuła i widziała różne rzeczy tamtego pierwszego lata, a także teraz, w walentynki. Dlaczego?
– Może on wybiera, kogo chce, Cal. – Fox wstał i dorzucił polano do kominka. – Niektórym ludziom nigdy nic się nie stało, a inni zostali zainfekowani w różnym stopniu.
– Quinn i Layla są pierwszymi osobami z zewnątrz. Doszliśmy do wniosku, że coś je z nami łączy, może chodzi o więzy rodzinne?
Fox znowu usiadł i pogłaskał Kluska, który wiercił się przez sen.
– Dobra teoria. Nie zdziw się, jeśli się okaże, że harcujesz nago z daleką kuzynką.
– Uch. – Istniała taka możliwość. – Jeżeli one też pochodzą od Ann, to musimy się dowiedzieć, czy ich obecność tutaj nas osłabia czy też wzmacnia. Bo nie ma wątpliwości, że ten raz będzie ostatni. Wszystko albo nic. Dlatego… ktoś przyjechał.
Fox zerwał się z kanapy i podszedł szybko do Cala.