– Co się stało?
– Nie wiem, nie do końca. Żaden z nas nie wie albo nie pamięta. Był jakiś wybuch, w każdym razie tak to wyglądało. Poraziło mnie światło, a siła eksplozji odrzuciła nas w tył, po prostu uniosła nad ziemię. Słyszałem wrzaski, ale nie wiem, czy to ja krzyczałem, czy też Fox, Gage, czy jeszcze ktoś inny. Wystrzelił ogień, który płonął wszędzie, ale nas nie poparzył. Coś z niego wniknęło we mnie. Ból, pamiętam ból. I wtedy zobaczyłem jakiś ciemny kształt i poczułem lodowaty chłód, jaki ze sobą niósł. A potem wszystko się skończyło i zostaliśmy sami, przerażeni, leżący na czarnej, spalonej ziemi.
Dziesięciolatek, pomyślała Quinn. Był tylko małym chłopcem.
– Jak stąd wyszliście?
– Następnego ranka, tą samą drogą, którą przyszliśmy. Ale coś się zmieniło. Przyszedłem na tę polanę jako dziewięciolatek, w okularach. Byłem krótkowzroczny.
Quinn uniosła brwi.
– Byłeś?
– Nosiłem szkła minus dwa na lewe oko i minus trzy na prawe. Gdy opuszczałem tę polanę, miałem dziesięć lat i idealny wzrok. A żaden z nas nie miał nawet zadrapania, pomimo że Gage przyszedł tu poraniony. Od tamtej nocy żaden z nas nie przechorował ani jednego dnia. Wszystkie nasze skaleczenia błyskawicznie goją się same.
Na twarzy Quinn nie malował się nawet cień niedowierzania, tylko zainteresowanie graniczące z fascynacją. Cal zdał sobie sprawę, że poza członkami jego rodziny jedynie ona o tym wiedziała. I wierzyła.
– Staliście się odporni.
– Można to tak nazwać.
– Odczuwasz ból?
– I to jak cholera. Wyszedłem stąd bez okularów, a nie z rentgenem w oczach. Oczywiście, że gojące rany bolą jak diabli, ale następuje to szybko. Oglądam wydarzenia z przeszłości, jak tam, na ścieżce. Nie zawsze, nie wszędzie, ale je widzę.
– Dar odwróconego jasnowidzenia.
– Widziałem, co tu się wydarzyło siódmego lipca tysiąc sześćset pięćdziesiątego drugiego roku.
– I co tu się stało, Cal?
– Uwięziono demona pod skałą. A Fox, Cal i ja uwolniliśmy go. Quinn podeszła do niego. Chciała go dotknąć, ukoić smutek, odbity na jego twarzy, ale się bała.
– Jeśli nawet, to nie można was za to winić.
– Wina i odpowiedzialność niewiele różnią się od siebie. Do diabła. Ujęła jego twarz w dłonie, nie zważając na to, że Cal drgnął, i pocałowała go delikatnie w usta.
– To normalne. Moim zdaniem jesteś odpowiedzialny tylko w tym znaczeniu, że zachowujesz się odpowiedzialnie. Zostałeś, choć wielu odeszłoby lub nawet uciekło. Dlatego myślę, że istnieje sposób, żeby z powrotem zapędzić tego demona tam, gdzie jego miejsce. I zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby ci w tym pomóc.
Otworzyła plecak.
– Zrobię kilka zdjęć, notatek, zbiorę pomiary i będę zadawała mnóstwo irytujących pytań.
Cal czuł się poruszony jej bliskością, słowami, wiarą. Chciał przyciągnąć Quinn do siebie i przytulić, mocno przytulić. Powiedziała, że to normalne, i patrząc na nią, pragnął błogosławieństwa normalności.
Nie w tym miejscu, przypomniał sobie i zrobił krok do tyłu.
– Masz godzinę. Jeśli wyruszymy za godzinę, zdążymy wyjść z lasu na długo przed zmierzchem.
– Oczywiście. – Nie zamierzała się spierać. Nie tym razem, pomyślała i zabrała się do pracy.
ROZDZIAŁ 09
Quinn spędziła mnóstwo czasu, zdaniem Cala, snując się po polanie, robiąc niezliczoną ilość notatek, jeszcze więcej zdjęć małym aparatem cyfrowym i mamrocząc pod nosem.
Nie rozumiał, jakie efekty mogą przynieść jej badania, ale ponieważ wydawała się kompletnie zaabsorbowana działaniem, siedział pod drzewem obok chrapiącego Kluska i nie przeszkadzał.
Nie słyszał już żadnego wycia, nie czuł, że ktoś ich śledzi. Może demon miał inne sprawy nagłowię. Albo po prostu obserwował. I czekał.
Cóż, chyba on robił to samo. Nie miał nic przeciwko czekaniu, zwłaszcza gdy mógł podziwiać tak ładny widok.
Był zafascynowany tym, jak poruszała się Quinn. Energicznie zdążała ku konkretnemu celowi w jednej chwili, a powoli i niezorganizowanie kręciła się w drugiej. Jak gdyby nie mogła się zdecydować, jak powinna podejść do tematu.
– Dawaliście go kiedyś do analizy? – zapytała. – Sam kamień? Czy ktoś dokonał naukowej analizy?
– Tak. Jako nastolatki zeskrobaliśmy trochę i zabraliśmy do nauczyciela geologii. To wapień. Najzwyklejszy wapień. Kilka lat później – dodał, uprzedzając dalszy ciąg – Gage zabrał próbkę do laboratorium w Nowym Jorku. Ten sam wynik.
– Dobrze. Masz coś przeciwko, żebym też wzięła próbkę i posłała do laboratorium, z którym współpracuję?
– Bardzo proszę. – Sięgnął do biodra po nóż, ale Quinn już wyjęła z kieszeni scyzoryk. Powinien był się domyślić, ale i tak się uśmiechnął.
Większość kobiet, które znał, nosiła w kieszeni szminkę i ani pomyślałaby o scyzoryku. Cal był pewien, że Quinn miała i jedno, i drugie.
Obserwował jej dłonie, gdy zeskrobała trochę kamienia do torebki, którą wyjęła z plecaka. Na dwóch palcach i kciuku nosiła pierścionki, lśniące teraz w słońcu.
Coraz jaśniejszym blaskiem, który poraził mu oczy.
Nagle światło się zmieniło, stało się miękkie jak w letni poranek, a ciepłe powietrze wypełniła wilgoć. Na drzewach pojawiły się pąki, rozwinęły i wystrzeliły zielenią, rzucając szachownicę światła i cienia na ziemię i skałę.
A także na kobietę.
Miała długie, rozpuszczone włosy w kolorze miodu, twarz o ostrych rysach i dużych, lekko skośnych oczach. Ubrana była w długą, ciemnoniebieską suknię i biały fartuch. Poruszała się ostrożnie i z gracją, mimo że była w zaawansowanej ciąży. Niosła przez polanę dwa wiadra, zmierzając do małej szopy stojącej za skałą.
Idąc, śpiewała głosem jasnym i dźwięcznym jak letni poranek.
– „W zielonym ogrodzie, tam, gdzie na łożu z rumianku leżałam, przy białym płocie wiejskiego błazna ujrzałam…”.
Na jej widok, na dźwięk jej głosu, Cal poczuł miłość tak ogromną, tak gwałtowną, że myślał, że pęknie mu serce.
W progu szopy pojawił się mężczyzna z taką samą miłością wymalowaną na twarzy. Kobieta zatrzymała się, zalotnie odrzuciła włosy i nadal śpiewała, kiedy zmierzał w jej stronę.
– „Wiejską dziewczynę trzymał w ramionach i słowy słodkimi namawiał, by go obdarzyła wdziękami swoimi. Tak mówił do niej: pocałuj, mnie miła, najczulej…”.
Uniosła twarz, podała mu usta. Mężczyzna ją pocałował i gdy ona roześmiała się perliście, wziął wiadra, postawił na ziemi i zamknął kobietę w objęciach.
– Nie mówiłem, że nie wolno ci nosić wody ani drzewa? Dźwigasz już wystarczający ciężar.
Pogłaskał ją po wystającym brzuchu, a ona przykryła ręką jego dłoń.
– Nasi synowie są silni i zdrowi. Dam ci synów, ukochany, tak mądrych i dzielnych jak ich ojciec. – Teraz Cal dostrzegł łzy w migdałowych oczach. – Czy muszę cię opuścić?
– Nigdy mnie nie opuścisz, nie naprawdę. Nie płacz. – Scałował jej łzy, a Cal poczuł bolesne ukłucie w sercu. – Nie płacz.
– Nie. Przysięgałam, że nie będę ronić łez. – Kobieta uśmiechnęła się. – Mamy jeszcze czas. Łagodne poranki i długie, letnie dni. To nie śmierć. Przysięgasz mi?
– To nie jest śmierć. A teraz chodź. Ja wezmę wodę. Zniknęli, a Cal zobaczył przed sobą pochyloną Quinn.
Ostrym głosem powtarzała jego imię.
– Wróciłeś. Byłeś gdzieś indziej. Twoje oczy… zrobiły się czarne i… głębokie, chyba tylko tak mogę to określić. Gdzie byłeś, Cal?
– Ona nie jest tobą.
– Już dobrze. – Wcześniej bała się go dotknąć, obawiała się, że sama zostanie wciągnięta tam, gdzie przebywał Cal, lub wybudzi go gwałtownie, zanim wizja się skończy. Teraz położyła mu dłoń na kolanie. – Kim nie jestem?
– Kobietą, którą całowałem. Zacząłem, a potem byłaś ty, ale przedtem, na początku… Jezu. – Przycisnął dłonie do skroni. – Głowa. Potwornie boli mnie głowa.
– Oprzyj się, zamknij oczy. Ja…
– Zaraz przejdzie. Zawsze szybko mija. My nie jesteśmy nimi. Nie chodzi o reinkarnację. Może chwilowe opętanie, co i tak jest wystarczająco straszne.