Литмир - Электронная Библиотека

Dobrze wiedział, cholera, wszyscy wiedzieli, że Bill Turner co jakiś czas bił dzieciaka. Ale tylko pan Hawkins usiadł z Gagiem i zapytał chłopca, czego on chce. Czy chce, żeby sprowadził gliny, opiekę społeczną, a może woli pomieszkać przez jakiś czas z nim i jego rodziną?

Gage nie chciał glin ani żadnych aniołów stróżów. Oni tylko pogarszali sprawę. I chociaż dałby wszystko, żeby zamieszkać w tym ładnym domu z ludźmi, którzy prowadzili normalne życie, poprosił tylko, aby pan Hawkins nie zwalniał jego starego.

Ojciec rzadziej go bił, kiedy pan Hawkins dawał mu pracę i zajęcie. O ile, oczywiście, stary dobry Bill nie popił i nie szukał jakiejś rozrywki.

Gdyby pan Hawkins wiedział, jak źle bywało wtedy z Gagiem, od razu wezwałby gliny.

Dlatego chłopiec nic nie mówił i stał się mistrzem w ukrywaniu śladów bicia takiego jak to, które oberwał zeszłej nocy.

Po cichu zwinął z zapasów ojca trzy zimne piwa. Szramy na plecach i tyłku wciąż bolały i piekły jak diabli. Spodziewał się tego lania. Zawsze obrywał, gdy nadchodziły jego urodziny. Tak samo jak w okolicach rocznicy śmierci matki.

To były dwa wielkie, tradycyjne lania. Pozostałe nadchodziły znienacka. Ale na ogół, kiedy stary miał stałą pracę, kończyło się jedynie na bezmyślnym kuksańcu czy pchnięciu.

Idąc do sypialni ojca, nawet nie starał się być cicho. Chyba tylko alarm bombowy mógłby obudzić Billa Turnera z pijackiego snu.

Pokój tak śmierdział piwem, potem i starym, papierosowym dymem, że Gage aż się zachłysnął. Wziął z komody na pół pustą paczkę marlboro. Stary i tak nie będzie pamiętał, że je miał.

Bez skrupułów otworzył portfel ojca i wyjął trzy jednodolarówki i piątkę.

Wpychając pieniądze do kieszeni, popatrzył na ojca. Bill leżał rozwalony na łóżku, w samych bokserkach i chrapał z szeroko otwartymi ustami.

Pasek, którym bił wczoraj syna, leżał na ziemi obok brudnych koszul, skarpetek i dżinsów.

Przez chwilę, przez ułamek sekundy, Gage'owi stanął w oczach szalony obraz, jak podnosi ten pasek, bierze solidny zamach i z całej siły wali w nagi, obwisły brzuch ojca.

I jak ci się to podoba.

Ale na stole, obok przepełnionej popielniczki i pustej butelki, stało zdjęcie uśmiechniętej matki Gage'a.

Ludzie mówili, że jest do niej bardzo podobny – ciemne włosy, zamglone, zielone oczy, silnie zarysowane usta. Kiedyś się wstydził, że porównywano go do kobiety, ale ostatnio, gdy wszystkie wspomnienia tak bardzo zbladły, kiedy nie słyszał już w głowie jej głosu ani nie pamiętał, jak pachniała, te porównania przynosiły mu ukojenie. Wyglądał jak matka.

Czasami wyobrażał sobie, że mężczyzna, który upijał się do nieprzytomności niemal co noc, nie jest jego ojcem.

Jego tata jest mądry, dzielny i trochę beztroski.

A potem patrzył na swojego starego i wiedział, że to wszystko bzdury.

Wychodząc z pokoju, ułożył palce w pistolet i strzelił w starego łajdaka. Musi nieść plecak w ręku, nie ma mowy, żeby założył go na poranione plecy.

Zszedł po schodach i poszedł na tyły budynku, gdzie przykuł kupiony z trzeciej ręki rower.

Pomimo bólu wsiadając, uśmiechnął się szeroko.

Przez następne dwadzieścia cztery godziny był wolny.

Umówili się na zachodnim krańcu miasta, gdzie droga ocierała się o las. Chłopiec z klasy średniej, dzieciak hipisów i syn pijaka.

Urodzili się tego samego dnia, siódmego lipca. Cal wydał swój pierwszy przerażony krzyk na porodówce szpitala hrabstwa Washington, podczas gdy jego matka oddychała ciężko, a ojciec szlochał. Fox wypchnął się na świat prosto w ręce roześmianego ojca w sypialni małego wiejskiego domku na odludziu wśród dźwięków Boba Dylana śpiewającego „Lady, Lady, Lady”. Zaś Gage wydostał się z trudem ze swej przerażonej matki w karetce pędzącej szosą Maryland numer sześćdziesiąt pięć.

Teraz Gage przyjechał pierwszy i wprowadził rower między drzewa, żeby nikt z drogi nie mógł go zauważyć.

Usiadł na ziemi i zapalił pierwszego tego popołudnia papierosa. Zawsze po nich robiło mu się trochę niedobrze, ale buntowniczy akt palenia wynagradzał złe samopoczucie.

Siedział i palił w cieniu drzew i wyobrażał sobie, że jest na górskiej ścieżce w Kolorado albo w parnej południowoamerykańskiej dżungli.

Wszędzie, tylko nie tu.

Włożył papierosa po raz trzeci do ust i po raz pierwszy ostrożnie zaciągnął się dymem, gdy usłyszał zgrzyt opon na piachu i kamieniach.

Fox przedzierał się przez las na Piorunie – tak nazywał swój rower, bo jego ojciec wymalował błyskawice na ramie.

Ojciec Foxa był super pod tym względem.

– Cześć, Turner.

– O'Dell. – Gage wyciągnął papierosa w stronę kolegi. Obaj wiedzieli, że Fox wziął go tylko po to, żeby nie wyjść na mięczaka. Zaciągnął się szybko i oddał. Gage skinął głową w stronę torby przywiązanej do kierownicy Pioruna.

– Co masz?

– Ciasteczka, pianki i trochę placka. Jabłkowego i wiśniowego.

– W dechę. Ja mam trzy puszki piwa na dziś wieczór. Oczy Foxa zrobiły się wielkie jak spodki.

– Nie zalewasz?

– Nie zalewam. Stary był zmiażdżony. I tak się nie pozna. I mam coś jeszcze. „Penthouse'a” z zeszłego miesiąca.

– Serio?

– Trzyma je pod stertą ciuchów w łazience.

– Pokaż.

– Później. Do piwa. Obaj popatrzyli na Cala, który pchał rower po nierównej ścieżce.

– Cześć, palancie – powitał go Fox.

– Cześć, dupki.

Po braterskim powitaniu poprowadzili rowery wąską ścieżką w głąb lasu.

Przypięli starannie rowery, odwiązali torby i wyciągnęli zapasy.

– Jezu, Hawkins, co twoja mama tam zapakowała?

– Przestaniesz narzekać, jak spróbujesz. – Ramiona Cala już protestowały przeciwko ciężarowi. Popatrzył spode łba na Gage'a. – Dlaczego nie założysz plecaka? Mógłbyś mi pomóc.

– Bo chcę nieść go w ręku. – Ale otworzył pokrywkę koszyka, zagwizdał na widok pudełek Tupperware i wrzucił parę do swojego plecaka. – Weź kilka, O'Dell, bo inaczej samo dotarcie do Stawu Hester zajmie nam cały dzień.

– Cholera. – Fox wziął termos i wcisnął go do swojego plecaka. – Teraz wystarczająco lekkie, paniusiu?

– Spadaj. Mam i kosz, i plecak.

– A ja mam zakupy i plecak. – Fox odwiązał od kierownicy drogocenną torbę. – Ty niesiesz sprzęcior, Turner.

Gage wzruszył ramionami i wziął radio.

– W takim razie ja wybieram muzykę.

– Żadnego rapu – powiedzieli jednocześnie Cal i Fox, ale Gage tylko wyszczerzył zęby w uśmiechu i kręcił gałką, aż znalazł Run – D.M.C. *

Przeklinając i jęcząc, ruszyli przed siebie.

Promienie słońca i letni upał sączyły się przez grube, zielone liście. Przez korony grubych topoli i strzelistych dębów prześwitywało mlecznobłękitne niebo. Skierowali się w stronę powiewu idącego od strumienia pośpieszani słowami rapera i Aerosmith.

– Gage ma „Penthouse'a” – obwieścił Fox. – Gazetę z gołymi babkami, ciołku – wyjaśnił, widząc nierozumiejące spojrzenie Cala.

– Uh – uh.

– Uh – uh. Dalej, Turner, pokaż.

– Dopiero jak się rozpakujemy i otworzymy piwo.

– Piwo! – Cal instynktownie obejrzał się przez ramię na wypadek, gdyby nagle jego matka stanęła im za plecami. – Masz piwo?

– Trzy puszki – potwierdził Gage. – I fajki.

– I co, słaby wypas? – Fox dał Calowi kuksańca w ramię. – Najlepsze urodziny w życiu.

– Najlepsze – potwierdził Cal w duchu śmiertelnie przerażony. Piwo, papierosy i zdjęcia nagich kobiet! Gdyby jego matka kiedykolwiek się dowiedziała, miałby szlaban do trzydziestki. Nie mówiąc już o tym, że ją okłamał. I że szedł właśnie przez Hawkins Wood na piknik do surowo zakazanego Kamienia Pogan.

Dostałby szlaban, aż umarłby ze starości.

– Przestań się przejmować. – Gage, z diabelskim błyskiem w oku, przełożył plecak z jednej ręki do drugiej. – Wszystko jest spoko.

– Nie przejmuję się. – Mimo to Cal i tak podskoczył, gdy spomiędzy drzew wyleciała duża sójka i wydała w powietrzu poirytowany krzyk.

вернуться

* zespół grający muzykę rap, nagrał piosenkę z Aerosmith.

3
{"b":"105149","o":1}