***
– Vic już jedzie. Właśnie dostałem SMS-a od Mickeya Balia – ogłosił Gerry Jackson.
Garry kiwnął głową. Teraz, kiedy Maura i Kenny już przybyli, zabawa mogła wreszcie się rozpocząć. Wszędzie rozstawił ludzi. Budynek był pod strażą, a policja uprzedzona – zgodnie z planem. Zanim gliny się zjawią, miejsce zostanie posprzątane jak należy i będzie to zrobione bardzo dokładnie. Jedyne, co mają znaleźć psy, to Vic i jego pieprzona martwa kohorta.
Kenny i Maura palili, patrząc na mężczyzn uwijających się po całym terenie i dopinających wszystko na ostatni guzik.
Pojawił się biały transit i zatrzymał z piskiem opon. Maura jęknęła w duchu, gdy Benny i jego kumple wyskoczyli z niego jak triumfatorzy.
– Wszystko w porządku, Maws?
Jak można się było spodziewać, Benny ruszył prosto do niej.
Kątem oka dostrzegł Gala biegnącego w jego stronę gruntową drogą, z szybkostrzelnym karabinem w prawym ręku. Gdy zobaczył wyraz twarzy wuja, lęk skręcił mu wnętrzności,
– Gdzie byłeś, skurczybyku?
Benny był przerażony, ale nadrabiał miną. Jego nowi kumple byli pełni podziwu, że nie stracił rezonu. Wyglądał, jakby zupełnie się nie przejmował, choć było jasne, że musi się bać.
– Wszystko dobrze, Gal, przyprowadziłem ze sobą paru chłopców. Mam dla ciebie mnóstwo informacji.
Garry uderzył go kolbą karabinu tak mocno, że Benny osunął się na kolana. Między nich wkroczyła Maura, powstrzymując brata przed powtórzeniem ciosu.
– Już wszystko wiemy, ty beznadziejny durniu. Uważasz nas za głupców, którzy potrzebują chłopaczków do wyręki w brudnej robocie? – warknął Garry.
Mówił tak cicho, że inni go nie słyszeli, ale Benny miał wrażenie, że wuj krzyczy mu prosto w ucho. A najbardziej zranił go wyraz pogardy na twarzy ojca.
– Za kogo ty się uważasz, Benny? – szydził Garry. – Uciekasz z mamra, kiedy masz kupiony ulgowy wyrok, i wyruszasz na gówno wartą jednoosobową wendetę, a potem masz czelność pojawić się tutaj niczym pieprzony Clark Kent przybywający z odsieczą. Masz pojęcie, w jakim gównie siedzisz? I że omal nie wciągnąłeś w to nas wszystkich? – Głos wuja przeszedł w krzyk: – Z tego już cię nie wykupimy, chłopcze. Tym razem posunąłeś się za daleko. Nawet nam trudno byłoby wytłumaczyć porwanie w biały dzień, podpalenie i trzy morderstwa po tej cholernej odciętej głowie w szafie. Czy jesteś aż tak tępy, że nie rozumiesz, iż pewnych rzeczy po prostu nie wolno robić?
– Nie myślałem, Garry…
– Na tym właśnie polega problem z tobą, Ben, że ty nigdy nie myślisz. To południowy wschód, koleżko, a nie pieprzony Dziki Zachód. Najbardziej przeraża mnie, że według ciebie nic się nie stało, choć odrąbałeś głowę jakiemuś biednemu gnojkowi tylko dlatego, że przed tobą pieprzył się z twoją dziewczyną. Nie sądzisz, że to już zdecydowane przegięcie, nawet w twoim przypadku?
Zanim Benny mógł odpowiedzieć, Maura gestem nakazała ciszę. Machał do niej Geny, trzymając w górze swoją komórkę.
– Widziano ich!
Garry tylko skinął głową i znowu zajął się Bennym, rozkładając go kopniakiem na ziemi. Chłopak zakrył głowę rękami, przyjmując kolejne kopniaki w milczeniu i z godnością. Patrzący na to mężczyźni podziwiali go, zastanawiając się jednocześnie, jak taki głupi facet znalazł się w tej rodzinie tęgich głów. Niestety, nie odziedziczył rozumu, jak widać.
Benny spokojnie zniósł i ból, i upokorzenie, ale postanowił, że pewnego dnia odpłaci Galowi. I ojcu też – za to, że stoi na uboczu i na to pozwala.
W końcu do akcji znowu wkroczyła Maura, choć Benny nie mógł nie zauważyć, że nic jej nie obeszło, co Garry z nim wyczyniał – w jej pojęciu miał pewnie do tego święte prawo.
– Są na zakręcie w Rettenden – powiedziała. – Wszyscy na swoje pozycje.
Geny z Tonym Dooleyem pomogli Benowi wejść do wewnątrz. Był w takim stanie, że nie byłby pomocny w walce z niemowlęciem, a co dopiero w wojnie gangów na taką skalę. Był z tego powodu rozżalony, wiedział jednak, że musi to przełknąć i zapomnieć. Zastanawiał się, co zaplanowała Maura, ale wolał nie pytać.
Zauważył, że w budynku znajdują się uzbrojeni mężczyźni i natychmiast przyszło mu do głowy, że nie siedzą tu ot, tak sobie, tylko go pilnują. Dopiero teraz zaczął się naprawdę bać.
***
Vic zobaczył trzech ludzi z IRA, gdy skręcił w uliczkę prowadzącą do siedziby Jacka. Uśmiechając się, zwolnił. Dopiero kiedy poczuł przy skroni lufę broni wsuniętej przez okno kierowcy, zdał sobie sprawę, że został wrobiony.
Michael Murphy wyszczerzył do niego zęby.
– Cześć, Vic. Kopę lat. Przyjechałeś z wizytą do moich przyjaciół Ryanów?
Poczuł lodowate ściskanie w żołądku i gorącą krew buchającą do głowy.
– Ty pieprzony dwulicowy…
Murphy znowu się wyszczerzył.
– Do tyłu, Vic.
Został wyciągnięty z range rovera, dokładnie przeszukany i bezceremonialnie wepchnięty na tył auta. Poczuł, że zalewa go fala upokorzenia, kiedy ujrzał Mickeya Balia ściskającego dłoń Binga Dooleya, jednego z chłopców Tony’ego, wysłanego z grupą powitalną.
Uświadomił sobie, że znalazł się pod ścianą. Powinien to przewidzieć, a on nie miał nawet najmniejszych podejrzeń i ten fakt powiedział mu wszystko o nim samym i konsumpcji rośliny zwanej koką.
Działanie narkotyku słabło, wychodził z haju i lada chwila miała go dopaść deprecha. Włożył rękę do kieszeni i ścisnął foliową torebeczkę, dzięki której będzie mógł z powrotem znaleźć się w siódmym niebie.
– Potrzebujesz działki, Vic?
Jawna kpina w głosie Mickeya Balia rozjuszyła Vica. Musieli go powstrzymywać chłopcy Binga i para kajdanek.
– Nie zostawiajcie śladów! – przykazał Bing. – Żadnych śladów, żadnych siniaków, nic takiego, jasne?
Miał u nich posłuch, mężczyźni bez wahania zastosowali się do jego polecenia.
Vic obrzucał ich nienawistnym wzrokiem, ale w tym momencie nic nie mógł zrobić.
***
Maura przyglądała się, jak mężczyźni parkują range rovera Vica przy wąskiej alejce prowadzącej do budynku gospodarczego Jacka. Nie istniało ryzyko, że pojawią się jakieś samochody, bo była to prywatna droga, nieużywana przez nikogo poza Jackiem i jego klientami. Wyciągnięto Vica z samochodu.
Gdy znalazł się wewnątrz budynku, zobaczył Bena i uśmiechnął się do niego. Benny splunął w jego kierunku dla zademonstrowania pogardy.
Vic nie zauważył Lee, ale ten dopadł go w ułamku sekundy.
– Gdzie jest moja żona?!
Stary gangster uśmiechnął się, ale nie otworzył ust. Zamiast niego odpowiedział na to pytanie Mickey Ball:
– Jest bezpieczna, nie martw się. Moi dwaj najlepsi chłopcy pilnują jej i matki Vica. Za kilka minut będzie już w drodze, w porządku?
Lee wyraźnie się rozluźnił, jednak towarzyszący mu do tej pory straszliwy lęk, że ktoś mógł skrzywdzić Sheilę, nie minął mu do końca. I nie minie, dopóki nie zobaczy jej na własne oczy. Wściekły ruszył do ataku na Vica, ale zatrzymali go Garry i Tony.
– Pamiętaj, nie może być na nim żadnych śladów.
Lee kiwnął głową, jednak i tak został wypchnięty na zewnątrz.
Do środka weszła Maura, a za nią dyskretnie trzymający się z tyłu Kenny. Vic utkwił w niej wzrok. Miała zaciętą twarz, zaciśnięte usta.
– Cześć, Vic.
Wykrzywił się do niej, czerwony ze złości, łysa czaszka świeciła mu od potu po kokainie i wysiłku.
– Jakbyś wygrała kumulację na loterii, co, Maura?
Potrząsnęła głową.
– Nie chcieliśmy tego, Vic, ale jak widzisz, gdy przyszło co do czego, wszyscy zainteresowani chcieli być z nami, bo jesteśmy najlepsi. Stanęło za nami całe podziemie, każdy, kto się liczy w tym kraju.
– Mam nadzieję, że dzięki temu czujesz się bezpieczniejsza.
Pokręciła głową nad jego głupotą.