Литмир - Электронная Библиотека

– Przestań kląć. Ubierasz się i mówisz jak dziwka. Wstyd mi przynosisz. Nawet Maura powiedziała wczoraj…

– Och, mam to gdzieś – burknęła Carla. – Ty i Maura jesteście znowu najlepszymi kumpelkami, co? Obgadujecie rodzinę jak dwie czarownice. Pieprzyć ją i ciebie też pieprzyć, babciu. Będę robić, co chcę, lepiej zacznijcie się do tego przyzwyczajać, jasne?

– Maura powiedziała, że według niej jesteś nieszczęśliwa, tylko tyle. Kocha cię jak córkę.

Carla znowu wbiła wzrok w sufit.

– Jak mogę być córką tej wypalonej wiedźmy? Jest tylko pięć lat starsza ode mnie. Chyba o tym zapomniałaś. Głaszcze mnie po główce i traktuje jak ulubionego pudelka. Tak wygląda moje zasrane życie, babuniu. A ja wiem, że zasługuję na coś więcej. Nawet moja matka, chociaż mnie odrzucała, traktowała mnie z większym szacunkiem.

Sarah usiadła ciężko na najbliższym krześle. Nie mogła uwierzyć w to, co usłyszała. Żeby tak bluźnić! Niewiarygodne.

– Jesteś naćpana czy co?

– Gdybym była, to ta rodzina byłaby moim głównym dostawcą, nie?

– Zastanów się, co mówisz. Co w ciebie wstąpiło? Gdzie się podziała moja wspaniała dziewczynka?

– Wreszcie dorosła i poczuła pieprzonego bluesa, to wszystko.

Sarah patrzyła na wnuczkę. Carla miała na sobie spódniczkę, która mogłaby uchodzić za pasek, i przezroczysty top niepozostawiający pola dla wyobraźni. Jej długie nogi opinały wysokie czarne buty. Ubierała się dla mężczyzn, a raczej dla jednego mężczyzny, to było oczywiste. Wygląda jak dziewczyna z niedzielnego dodatku ilustrowanego do gazety, jak jedna z tych pannic, o których piszą, że sypiają z gwiazdami rocka czy politykami, pomyślała Sarah. Nie jak moja kochana dziewczynka.

I ta jej poza… zniknął gdzieś uległy uśmiech, a co pojawiło się w jego miejsce? Jakiś rys wulgarności, współgrający ze strojem. Świat stanął na głowie.

Carli zrobiło się przykro, gdy zauważyła przygnębienie babki, przytuliła ją, mówiąc miękko:

– Po prostu zostawcie mnie w spokoju. Pozwólcie mi być sobą, nie urabiajcie mnie na swoją modłę. Nie chcę być waszą milutką Carlą, maskotką rodziny. – Jej głos spoważniał. – Czy proszę o zbyt wiele?

– Ale popatrz na siebie, moje dziecko…

Carla przerwała jej z irytacją w głosie.

– Proszę cię, babciu, odpuść sobie. Właśnie taka się sobie podobam. Zrozum, całe życie robiłam to, co się podobało innym, to, czego ode mnie oczekiwali. Nie byłam sobą. Pozwólcie mi się odnaleźć, proszę. Zostawcie mnie w spokoju.

– Po prostu martwię się o ciebie.

Carla przestała się kontrolować. Wstała, wyprostowała się i wrzasnęła:

– To się nie martw! Niepotrzebna mi twoja troska. Czy nie rozumiesz, kurwa, najczystszej angielszczyzny? Przestań wreszcie przeżywać życie za innych, żyj swoim własnym, kobieto. Szczerze ci to radzę.

Po tych słowach wyszła i kilka sekund później drzwi wejściowe zamknęły się z trzaskiem. Sarah została sama w swoim wielkim domu. Rozżaliła się nad sobą, swoją starością i samotnią. Żyj własnym życiem, powiedziała Carla, a przecież jej życie dobiegało już kresu. Cieszyła się nadchodzącym końcem. Im szybciej dołączy do nieżyjących członków rodziny, tym lepiej. Jej mozolna ziemska wędrówka się kończy. Z ochotą uda się na wieczny spoczynek. Uświadomiła sobie w tym momencie, że żyje zbyt długo i życie już jej nie cieszy.

***

Jack Stern próbował ustalić, gdzie jest Vic Joliff, kiedy na podjeździe ujrzał gości, jakich się tu nie spodziewał. Wybiegł z domu z powitalnym uśmiechem, widząc Ryanów – Maurę, Garry’ego, Benny’ego i Lee – wysiadających z czarnego mercedesa. Za kierownicą siedział Tony Dooley Senior, który nie odpowiedział na jego uśmiech, co Jack sobie zakonotowal.

Kiedy wszyscy wysiedli, zobaczył, że Tony odjeżdża w stronę garaży. Kolejny złowróżbny znak. Czy to znaczy, że nie chcą, by ktokolwiek zauważył ich tutaj? Na przykład Vic – czyżby oczekiwali, że się tu pojawi? Znowu zrobiło mu się słabo. W co on się wpakował? Chyba odjęło mu rozum.

– Co was do mnie sprowadza?

Był zdecydowany zachowywać się jak najnormalniej. Maura wzruszyła ramionami.

– Byliśmy w sąsiedztwie.

Jack zaśmiał się i zaprosił ich do środka.

– Właśnie wychodziłem, ale mogę wam poświęcić dwadzieścia minut.

Maura spojrzała mu w oczy.

– Poświęcisz nam resztę życia, jeśli cię o to poprosimy.

Jej ton powiedział mu wszystko.

– W czym problem?

Starał się być rzeczowy, ale widać było, że się denerwuje. Pocił się ze strachu.

– A kto mówi, że jest jakiś problem?

Głos Bena był ostry jak stal, co przypomniało Jackowi wszystko, co wiedział o jego okrucieństwie. Próbował zamaskować niepokój śmiechem.

– Każdy, kto tu przychodzi, ma jakiś problem.

– Naprawdę? Problem?

Ben jawnie szydził sobie z niego i Jack zastanawiał się, na ile jeszcze bezczelności młody Ryan sobie pozwoli i na ile on sam zechce mu pozwolić. Miał nadzieję, że nie dojdzie do próby sił.

– Umówiliśmy się tu z Kennym, więc poczekamy na niego. Wtedy przystąpimy do rzeczy. Bez sensu byłoby opowiadać dwa razy tę samą historię, chyba się zgodzisz?

– Podać kawę, herbatę albo drinka?

Zgodnie pokręcili przecząco głowami.

Jack denerwował się coraz bardziej. To na pewno nie była przyjacielska wizyta, oznaczała kłopoty. Westchnął do Boga. Nie tracił nadziei, że uda mu się jakoś z tego wykręcić.

W pokoju jak gdyby nigdy nic pojawiła się Leonie, świeżo po domowym solarium. Miała na sobie jedynie mały ręcznik i obdarzyła gości entuzjastycznym uśmiechem. Tylko Garry odpowiedział jej uśmiechem. Byłaby wymarzonym kąskiem dla niego, choć nie był już młodzikiem. Zawsze lubił ciemne dziewczyny. Jack zauważył, że Garry się jej przygląda i atmosfera w pokoju jeszcze bardziej się ochłodziła.

– Zjeżdżaj i załóż coś na siebie, kurwo.

Maurze zrobiło się żal dziewczyny, tak brutalnie potraktowanej przez Jacka. Jej samej nigdy by coś takiego nie mogło spotkać, bo za nią stała rodzina. Z jakiejkolwiek zresztą rodziny by pochodziła, nie sprzedawałaby się za parę funtów mężczyźnie, który mógłby być jej ojcem.

Gdy Leonie, zawstydzona i zła, wyszła z pokoju, Garry powiedział:

– Słowo daję, Jack, te dzisiejsze dzieciaki to same problemy, co?

Jack nie odpowiedział.

Siedzieli dalej w milczeniu. Upłynęło dwadzieścia minut aż pojawił się Ken Smith, ale dla Jacka Sterna była to cała wieczność.

***

Trzy mile dalej, pod opuszczoną stodołą Jacka Sterna, stał duży biały transit. Trzej potężni mężczyźni, o ponurych facjatach, ładowali do samochodu paczki z koką. Pracowali, nie odzywając się do siebie. Nieco dalej, przy tej samej drodze dwaj nieumundurowani policjanci zaparkowali nieoznakowaną sierrę. Bacznie obserwowali załadunek. Jeden liczył paczki wynoszone z budynku.

– Od cholery w tym kasy, sierżancie.

Był absolutnie oszołomiony widokiem takiej ilości koki. Ten drugi skinął tylko głową i palił papierosa, obserwując pracujących mężczyzn.

***

– A więc przejdźmy do interesów.

Jak tylko Ken się pojawił, Maura przejęła inicjatywę. Kenny i Jack czuli się nieswojo i starali się na siebie nie patrzeć. Zbierało się jej na śmiech, gdy ich obserwowała. Dwaj dorośli mężczyźni. Czy oni wszyscy są dziećmi w przebraniu? Niejednokrotnie w obecności facetów odnosiła takie wrażenie.

– Co wiecie o Vicu Joliffie, a przede wszystkim, gdzie się teraz podziewa?

Jack usiadł na poręczy wytartej skórzanej kanapy i potrząsnął głową.

– To jakiś żart czy co? Nie możemy zdradzać takich informacji. Nikt by nam więcej nie zaufał. Prawda, Ken?

46
{"b":"103507","o":1}