Kenny miał dość. Postanowił wygarnąć mu bez ogrody prawdę:
– Posłuchaj sam siebie, Vic. Gadasz jak sycylijski mafioso
z czarno-białego filmu. Jest dwudziesty pierwszy wiek, kurwa mać. Czasy się zmieniły. Teraz nie robi się dzikich jatek, nie wali się na oślep. Młodzież naśmiewa się z ciebie. Ryanowie
nie mają z tym wszystkim nic wspólnego i ty o tym wiesz. Stoi za tym ktoś, z kim kombinowałeś w tamtych czasach, ale jesteś za głupi, żeby przyjąć to do wiadomości.
– Insynuujesz, że jestem dupkiem, Ken?
Kenny westchnął ciężko. Złość przeszła mu równie szybko, jak się pojawiła.
– Skądże, nie. Powiedz mi jednak, Vic, z kim byłeś w grze, gdy siedziałeś w Belmarsh? To ty musiałeś stać za tą bombą w samochodzie Maury… a przynajmniej wiesz, kto to zrobił. Cokolwiek myślisz o Maurze, to bystra dziewczyna. Do tej pory pewnie rozpracowała już co trzeba. Moglibyśmy pobierać u niej lekcje prowadzenia rozgrywki, zapewniam cię.
Vic przetrawił, co usłyszał, i odpowiedział w swoim mniemaniu logicznie i adekwatnie:
– Nie zdradzę, kogo miałem za murami, gdy siedziałem w mamrze, ale mogę ci powiedzieć tyle: są blisko niej. Bliżej, niż przypuszczasz. I wiem, że Maura jak zwykle kryje się pod pieprzoną maską grzecznej dziewczynki. Ona wie, kto zabił moją Sandrę. Wie i nic jej to nie obchodzi. Pomyśleć, że ten dupek Rifkind trzyma się Maury i jej bandy, chociaż zabili mu chłopaka! To powinno ci podpowiedzieć, co sądzić o tych łaknących krwi szumowinach.
Z palcem wymierzonym w twarz Kena stał nad nim jak anioł zemsty. Był na haju i był nieźle wlany. Kenny wiedział już, że ten człowiek goni w piętkę. Nie nadążał za logiką Vica i nie miał do niego za grosz zaufania.
– Może ty przeszedłeś do porządku dziennego nad swoją Laną ale ja nie mogę tego tak zostawić. Za dużo sobie pozwolili. Ona
i ten jej pierdolony alfons z Liverpoolu. Najpierw miała gliniarza, teraz alfonsa. Pieprzy się z najgorszymi gnojarzami na ziemi i myśli, że nie śmierdzi. Mam tego dość. Mam dość całej tej krwawej bandy. Czas posprzątać i zrobię to po swojemu.
Wejście Jacka uratowało Kena od wysłuchiwania dalszych tyrad.
– W porządku, Vic. Uspokój się, stary. Właśnie odebrałem telefon z Glasgow ze skargą na hałas.
Joliff wgapił się w niego. Miał zapadnięte oczy i szklane spojrzenie, a w kącikach jego ust zebrały się kropelki śliny.
– Czy to miało być zabawne, Jack? – warknął.
Stern podszedł do niego zdecydowanym krokiem. Był niskim mężczyzną o krótkich nogach i potężnym torsie, ukształtowanym przez lata ćwiczeń z ciężarkami. Nie bał się nikogo i Vic w porę się zreflektował. Potrzebował w tym momencie Jacka, co ten dobrze wiedział.
– Mnie wydawało się to bardzo śmieszne, ale jak wszyscy wiemy, poczucie humoru nigdy nie było moją mocną stroną. Pamiętaj, że jesteś gościem w moim domu, a ten facet jest moim najlepszym kumplem.
Vic na sztywnych nogach wyszedł z pokoju i po chwili usłyszeli pisk opon na podjeździe. Obydwaj odetchnęli z ulgą. Jack ze smutkiem potrząsnął głową.
– Chyba go porąbało.
– Może szuka kontraktu… – mruknął Ken.
Jack ryknął śmiechem.
– Kontraktu? Do cholery, on chce, żebym zlikwidował połowę południowego wschodu i niemal wszystkich w Liverpoolu! Jedyną osobą, która nie znajduje się na jego liście ludzi do załatwienia, jest pieprzony Garry Glitter, a tego dupka zabiłbym za darmo.
Kenny pokręcił głową.
– I co masz zamiar zrobić?
– A co mogę zrobić? Muszę porozmawiać z Ryanami, no nie? Zorganizuj jakieś spotkanie. Ale jedno mogę ci powiedzie, Vic jest już skończony. Rzecz w tym, że on nie jest lekko
stuknięty, jemu całkiem odjęło rozum.
Przez chwilę milczał, po czym dodał:
– Jest mi teraz potrzebny jak dziura w moście. Mam pracować dla chłopców z Newcastle, a Vic siedzi mi cały czas
na karku.
– Dobrze mówisz, Jack, lepiej skontaktujmy się z Maurą Ryan, dowiemy się, co ona o tym wszystkim myśli.
– Niech tak będzie, Ken. Załatwione. A teraz co powiesz na szkocką? Spłuczmy niesmak po tym świrze.
***
Roy przyglądał się Carli zajętej przygotowywaniem mu zupy i kanapek. Była tak bardzo podobna do matki, że jej widok przywoływał bolesne wspomnienia.
– Wyglądasz uroczo, Carla, naprawdę pięknie.
Ucieszył ją ten komplement. Uśmiechnęła się, a jej zielone oczy rozbłysły.
– Jak się czujesz, tato? Lepiej?
Kiwnął głową.
– Myślę, że tak. Po tych tabletkach jestem stale jak na haju, ale wydaje mi się, że wracam do dawnej formy. Powolutku.
– To chyba dobrze, prawda?
Znowu kiwnął głową. Carlę zdumiewała zmiana, jaka w nim zaszła. Jej ojciec stał się martwą repliką człowieka, którego znała przez całe swoje życie. Nawet ubranie smętnie jakoś wisiało na jego potężnej sylwetce.
Wyglądał na całkiem załamanego, a przecież pogardzał jej matką, gdy żyła. Carla zresztą też. Janine – nawet w myślach nie nazywała jej matką – była samolubną suką. Interesowała się jedynie swoim synem, Bennym Anthonym.
Ale Benny nienawidził jej z całego serca. Nienawidził za metody, jakich się chwytała, by jak najdłużej trzymał się jej spódnicy. Czuł urazę także do babki za to, że tak bardzo zaciążyła na jego dzieciństwie, ale teraz – trzeba przyznać – starał się odbudowywać więź z Sarah ze względu na mające się urodzić dziecko. Carla uważała, że kiedy to dziecko przyjdzie na świat, stanie się dla całej rodziny postacią centralną jako pierwszy prawnuk, dający początek nowemu pokoleniu Ryanów.
Na myśl o nich wszystkich czasem aż ją mdliło. Wielka heca dziecko, urodzić każda może. Z wyjątkiem Maury oczywiście. Zresztą może to i dobrze. Na kogo wyrosłoby jej dziecko!
Ale ze mnie suka, pomyślała, jednak w gruncie rzeczy czuła się z tym dobrze. Była chorobliwie zazdrosna o ciotkę, do bólu. Maura zawsze miała wszystko, czego chciała, teraz nawet znalazła wspaniałego faceta, a stuknęła jej przecież pięćdziesiątka na miłość boską. Według babskich czasopism kobieta po czterdziestce ma większe statystycznie szanse na to, że stanie się ofiarą terrorystów, niż na znalezienie partnera. A tu proszę, Maura skończyła pięćdziesiąt lat i pieprzy się jak jakaś dziewiętnastolatka.
To wszystko było wkurzające.
Być może gdyby to był ktoś inny, nie Tommy Rifkind, Carla by to zniosła, chociaż jej uczucia do ciotki zmieniały się od dawna i nagromadzone przez lata żale potrzebowały ujścia.
Była przez Maurę utrzymywana – przez kobietę raptem o pięć lat od niej starszą. I była traktowana przez nią, jakby ciągle jeszcze była dzieckiem. Miała ponad czterdzieści lat, a oni wszyscy rozmawiali z nią jak z opóźnioną w rozwoju.
Czasem, kiedy były razem, miała ochotę wygarnąć Maurze, że obciachowo wygląda w tych swoich staromodnych ciuchach i
nieśmiertelnych czółenkach. Za kogo ona się uważa? Wspaniała i szlachetna Maura, która troszczy się o wszystkich. Ale własne dziecko nie było przedmiotem jej troski. Dała sobie wyrwać z brzucha to biedne stworzenie bez chwili zastanowienia. Ponieważ jednak zrobiła to Maura, każdy miał jej współczuć. Nawet Benny, rodzony brat Carli, uważał ją za nadzwyczajną osobę. Wszyscy inni zresztą też, obserwowała to dzień po dniu z coraz większą irytacją.
A co z nią? Bardzo chciałaby to wiedzieć. Co z nią? Czyż nie zasługiwała na trochę szacunku, na coś więcej niż zdawkowe powitania i komplementy, po których stawała się dla nich niewidzialna? A co z biednym Joeyem? Wiedziała, co o nim mówili, ale ona im jeszcze pokaże. Sprzątnie Maurze sprzed nosa Toma Rifkinda i będzie się z nich wszystkich śmiała w kułak.
Żal i gorycz wzbierały w niej od lat, ale dopiero Tommy stał się katalizatorem, który pozwolił jej się przed samą sobą do tych uczuć przyznać. Pieprzyć Maurę Ryan, pieprzyć wujów i ojca. Roy – złoty chłopiec Maury, a ona – jego niebieskooka dziewczynka. Mają rację ludzie, którzy szepcą, że Ryanowie trzymają się za rączki jak dzieci. Jest coś chorego w ich wzajemnym stosunku do siebie.