***
Sarah Ryan, uśmiechając się serdecznie, otworzyła drzwi wejściowe młodemu księdzu.
– Dzień dobry, ojcze.
Była wniebowzięta. Kapłan u jej drzwi wejściowych, co mogli widzieć wszyscy sąsiedzi, to jakby spełnienie jej wyobrażenia o raju na ziemi. Wiadome było wszystkim wokół, kim są jej dzieci i nieraz zdumiewało ją, że tak wiele osób jest pod wrażeniem ich gangsterskiej sławy. Dla niej samej była ona wyłącznie powodem do wstydu i zgorszenia.
– Jestem ksiądz Peter, nowy proboszcz parafii świętego Bartolomeusza. Przyszedłem z wizytą duszpasterską.
Jego irlandzki akcent był dla uszu Sarah jak muzyka. A jakim wspaniałym, przystojnym był mężczyzną z tymi kręconymi, porządnie zaczesanymi włosami i czarnymi wesołymi oczami, poprowadziła go do salonu ze skwapliwością, na jaką tylko pozwalał jej podeszły wiek. Zaróżowiła się z radości. Ten młody człowiek tak miło się do niej uśmiechał. Gdy usadowił się na kanapie, zauważyła, że przypatruje się figurkom świętych, i powiedziała z dumą:
– Zawsze byłam dobrą katoliczką, szczerze wierzącą. Czy mogę ojcu przynieść herbatę i kawałek ciasta?
– Tak, poproszę, to brzmi kusząco.
Gdy wychodziła z pokoju, była w siódmym niebie. Właśnie tego potrzebowała dla poprawienia nastroju, ponieważ znajdowała się w dołku psychicznym. Była bardzo przygnębiona z powodu Terry’ego, więc pojawienie się młodego księdza akurat teraz potraktowała jak dar od losu. Robiąc herbatę, przesiewała w myślach historie, którymi mogłaby uraczyć księdza, żeby jej rodzina wydała mu się mniej bandycka. Niewiele takich mogła przywołać na pamięć, zresztą zła sława jej dzieci i tak była zbyt głośna.
Weszła z powrotem do pokoju, aby zapytać gościa, czy życzy sobie cukier, i jej oczom ukazał się widok, jakiego nigdy w życiu by się nie spodziewała. Młody ksiądz myszkował po kredensie, otwierając szuflady i grzebiąc w jej listach oraz innych osobistych rzeczach. Trzymał w ręku starą fotografię Sarah z jej dziewięciorgiem dzieci i gdy przyglądała się temu oszołomiona, przedarł zdjęcie na dwie części.
– Co ksiądz, na Boga, robi?
W donośnym głosie Sarah brzmiała stanowczość. Używała takiego tonu wiele lat temu, gdy dziewiątka jej dzieci buszowała po domu, a ona musiała znaleźć posłuch w tym rozgardiaszu.
Młody mężczyzna popatrzył na nią przeciągle i nagle jego ciemne oczy przestały wyglądać przyjaźnie.
***
Doktor Jamie Snell z niedowierzaniem pokręcił głową.
– Nie mam pojęcia, jak on mógł to przeżyć. Na szyi musieliśmy mu założyć czterdzieści szwów, a zanim go pocięli, dostał przecież niezłe lanie. Wygląda na to, że wieszając go, zatrzymali tym samym upływ krwi. Miał szczęście.
Strażnik wzruszył ramionami.
– Vic to twardy gość.
– Niebezpieczeństwo jeszcze nie minęło. Nadal jest nieprzytomny i dopiero jeśli przetrwa noc…
Doktor Snell pozostawił zdanie niedokończone. Strażnik Boston uśmiechnął się zadowolony.
– W każdym razie dla mnie to będzie spokojna noc. Gwarantowane, że drań się nie obudzi i nie będzie mi grał na nerwach. – Usiadł wygodnie przy łóżku na oddziale intensywnej terapii i otworzył „The Sun”. Rozłożył gazetę na krzyżówce, i z powagą poślinił ołówek.
Doktor Snell szybko wypisał orzeczenie i po rozmowie z dyżurną pielęgniarką opuścił oddział.
Vic Joliff słuchał tego wszystkiego poprzez mgłę bólu; był facetem twardszym, niż ktokolwiek z nich przypuszczał.
I wiedział, jak to wszystko rozegrać.
***
Benny i Abul podrzucili Coco do miejscowego szpitala o 8:45. Benny zachował milczenie, gdy Abul zapewniał ich ofiarę, że to nie było nic osobistego. Tego wymagały interesy. Coco był załamany tym, co spotkało go z rąk kumpli, a przy tym jak najpilniej potrzebował pomocy lekarskiej.
Zanim wysiadł z samochodu, wymamrotał żałośnie:
– Nigdy bym cię nie zdradził, Benny, powinieneś mi wierzyć.
Benny skinął łaskawie głową jak znudzony papież.
– Odpieprz się wreszcie, Coco. Mówiłeś to już z pięćdziesiąt razy.
Kiedy odjeżdżali, Abul spojrzał na Bena i obaj wybuchnęli śmiechem.
– Słyszałeś, jak kwiczał, gdy przyłożyłem mu do żeber paralizator?
– Lekarze domyślą się, co się stało, ale Coco nie piśnie ani słowa.
Abul mówił to z pełnym przekonaniem. Benny wzruszył ramionami.
– A kogo obchodzi, co on powie. To zwykły kutas. Czterdzieści minut później samochód zatrzymał się przed blokiem mieszkalnym w Southend. Benny wysiadł z auta i udał się do apartamentu na samym szczycie. Drzwi otworzyła drobna, ciemnowłosa, siedemnastoletnia dziewczyna.
– Cześć, Ben.
W jej głosie była radość, że go widzi. Obdarował ją jednym z tych swoich zniewalających uśmiechów, które jednały mu sympatię i życzliwość.
– Ściągaj z siebie wszystko, Carol. Za godzinę mam spotkanie.
Dziewczyna cmoknęła z niezadowoleniem i oparła ręce na biodrach. Jej przekorne spojrzenie rozśmieszyło Bena.
– Ty pieprzony romantyku – warknęła.
Zarechotał jeszcze głośniej.
– Słuchaj, Carol, jeśli masz zapotrzebowanie na romantyka, to oddaj klucze i wybierz się na poszukiwania.
Wziął ją tam, gdzie stała, opartą o ścianę. Posuwał ją brutalnie, aż krzyczała z bólu. Uderzył ją mocno w twarz, więc wstrzymała oddech, bojąc się ruszyć czy pisnąć, dopóki Benny nie skończy. Przez cały czas bluzgał jej w ucho sprośnościami, których starała się nie brać do siebie. Przyjdzie do niej jutro albo jeszcze dziś w nocy z przeprosinami – z pieniędzmi i słodkimi słówkami. Właśnie takiego Bena kochała, a nie tego maniaka, który pojawiał się po to tylko, by ją szybko przelecieć
Piętnaście minut później był z powrotem w samochodzie i jechał z Abulem do Camden. Carol siedziała na podłodze w holu, obolała i zraniona, i łkała. Na ścianie za sobą spostrzegła plamy rozmazanej krwi i rozszlochała się jeszcze głośniej.
Pod nosem powtarzała w kółko jak mantrę jedno słowo:
– Drań, drań, drań.
***
– Cześć, Kenny.
Maura przywitała go wiele znaczącym półuśmiechem i to wystarczyło, by Kenny przypomniał sobie jej magnetyzm i silną indywidualność. Lubił Maurę od zawsze; była jedną z nielicznych kobiet, które naprawdę szanował. Ale nie była jak inne kobiety. Miała w sobie taki sam chłód jak jej brat Michael. I była nieprzewidywalna jak wszyscy ludzie sukcesu w ich branży. A do tego świetnie się prezentowała, choć już dawno skończyła czterdziestkę.
– Maura.
Był bardzo spięty. Nie chciał okazywać strachu, jaki nachodził go falami, ale przemknęło mu przez głowę, że Maura Ryan i tak go wywącha. Taką zdolność mają ponoć suki, a ona mogłaby przemienić się w sukę, gdyby ją naszła taka fantazja. We wściekłą sukę.
– Masz ochotę coś zjeść, Ken? Albo się napić?
Potrząsnął głową.
– Jeśli czegoś chcę, Maura, to wyjaśnienia. Nic mniej, nic więcej.
Nalała sobie drinka, usiadła naprzeciw niego, spojrzała mu prosto w oczy, po czym powiedziała niewinnie:
– Dokładnie tego samego oczekiwałabym od ciebie.
Kenny’ego zatkało, a wyraz osłupienia na jego twarzy rozbawił Garry’ego.
– Zamordowałaś moją żonę!
Teraz z kolei Maura potrząsnęła głową.
– To nieprawda, Kenny. Od dobrych paru lat nie wychylamy się i siedzimy cicho na dupie. Nic nam nie wiadomo, żebyśmy mieli z kimś na pieńku. Ale wygląda na to, że ktoś próbuje wpakować nas w niewyobrażalną kabałę, stwarzając pozory, że to my mordujemy cywilów.
– Do cholery, straciłem żonę, matkę mojego dziecka.
Maura przez chwilę milczała, jakby chciała przetrawić tę informację. W końcu powiedziała:
– Bardzo ci współczuję z powodu twojej straty, Kenny, ale zapominasz, że mnie też ktoś próbował załatwić. Zamiast tego zabili mojego partnera.