Moje zdolności magiczne powiększyły się o jakieś piętnaście procent. Mądrości mi nie przybyło, zaklęcia nie zrobiły się silniejsze, ale teraz mogłam je utrzymać odrobinę dłużej.
– Nieźli wierni – magia im się niby nie podoba, a czczą kości zawodowego czarownika.
– Z ich punktu widzenia to nie żaden czarownik – prychnął Len. – Jakiś święty, prorok, a w najgorszym razie męczennik.
– W takich bransoletkach? Zbieraczami wjm (* Względne Jednostki Magiczne) pochwalić się mogła połowa profesorów, szczególnie praktyków. W przypadku Waneddy Zasławskiej, prowadzącej magię obronną, dekorowały one nie tylko obie ręce aż po łokcie, ale i kostki. Bez nich jako mag do niczego się nie nadawała – własnej rezerwy ledwo co starczało jej na prościutką telekinezę. Ale za to mistrzowsko posługiwała się mieczem.
– Obawiam się, że mi się przyda. I to bardzo szybko.
– Masz jakieś podejrzenia?
– Mam pewność. Chodźcie.
– Hej, wy tam, wierni – energicznie zapukałam do drzwi świątyni. – Można was prosić na chwilkę?
– Precz, siło nieczysta! – rozległ się egzaltowany okrzyk ze środka.
– To nie siła nieczysta, to ja, naczynie grzechu! Moglibyście na chwilę wyjść?
– Jeszcze czego!
– Dobrze, to w takim razie powiedzcie, gdzie tu jest najbliższa stodoła?
– Panie, zmiłuj się nad nami grzesznymi, albowiem nie ma granic dla niewieściej chuci!
– Ojcze, co wy sobie myślicie… A może ja pragnę spędzić noc w samotności, na modlitwach i skrusze?
Śmiech dolatujący z wnętrza świątyni uraził moje najgłębsze uczucia. Nadałam ręce pewien ciężar magiczny i wybiłam w drzwiach malutką, ale sympatyczną dziurkę. Natychmiast pojawiły się w niej oko i środek krzyża, ozdobiony szafirem.
– Chce ojciec, żebym tu wszystko rozniosła? – srogo zapytałam oka.
– A my pomożemy! – zarechotał troll, znacząco uderzając pięścią prawej ręki w dłoń lewej.
– Dyć ona nie żadna czarodziejka, rozbójniczka jest, prawdę mówię! Mieli tam w bandzie taką ryżą jedną! – zagrzmiał donośny bas za plecami dajna. Drzwi otworzyły się na oścież. – No to czego, dziewko, chcesz od uczciwych ludzi?
W progu stał gigantyczny chłop. Czarnej brody nie golił od kołyski, spodniej koszuli z podkasanymi rękawami nie prał od zeszłego lata i mógłby zaorać cały ugór bez pomocy konia. Ale najbardziej zaszokowały mnie jego łapcie. Były tak duże, że spokojnie mogły służyć jako buty do chodzenia po śniegu. Z trudem oderwałam się od obserwowania tego międzysezonowego obuwia i przeniosłam spojrzenie wyżej… wyżej… wyżej… Przedstawiciel „uczciwych ludzi" wyrastał nade mną jak potężny niedźwiedź. Wąsy z resztkami barszczu i kaszy gryczanej poruszały się złowieszczo.
– Y… Dzień dobry… – wykonałam coś w rodzaju ukłonu powitalnego, co równie dobrze mogło udawać atak epileptyczny.
– No?! – zaryczał chłop, wypinając do przodu bohaterską pierś.
– A co, macie w waszych lasach rozbójników? – flegmatycznie zapytał Len.
Chłop przeniósł na wampira przekrwione oczy i rozluźnił mięśnie, ściągające niskie, wypukłe czoło.
– Taj ni, juże ni ma. Pięć roków będzie. Lasy nasze dzisioj spokojne, łagodne.
– A dużo tych jagód?
– Dużo – krótko odpowiedział chłop. – Baba z małym po dzbanie co dzień prawie że przynosili, póki się pora nie skończyła. Maliny, czarna borówka, czerwona, różna taka. Ino co się żurawina zacznie.
– I nie boicie się tak puszczać baby samej?
– A co się jej stanie? A zawszeć przybytek. Jagodziankę żeśmy nastawili. Miodku takoż…
– A ona tu z wami w świątyni?
– Ni… w chacie, zaczyn robi. Będzie kulebiaka piekła.
– No to czegóż wy, zdrowy chłop, męczycie się w tym zaduchu?
– Dyć tak ino… Dla towarzystwa… – speszył się tamten. – Posiedzim do świtu, zagramy w karty, a to i sobie pójdę. Sanie trzeba naprawiać, zima juże do drzwi puka.
– Ty, Szywania, albo tu, albo tam! – zdenerwował się dajn. Chłop posłusznie wyszedł na zewnątrz, a drzwi za jego plecami zatrzasnęły się.
– Ni ghyra nie kapuję – szepnął troll, pochylając się do mojego ucha i jednocześnie przez dziurkę obserwując wydarzenia w świątyni. – Patrz, że ci uciekinierzy przed światem się tak rozmaicie zachowują. O, tamten w kubraku obszytym sobolem. Łbem wali o ziemię, łez gorzkich chyba już kałuża naciekła. A obok trzy baby jedna przed drugą jęzorami mielą. Założę się, że mężów obgadują. Też towarzystwo się dobrało. A jeszcze inna w domu siedzi. I nie w kiblu, a kulebiaka piecze. A dajn, kretyn jeden, do kadzideł suszonego rumianku domieszał. Bo kadzidła drogie. Jakby się naprawdę bali, to by na nich nie oszczędzali.
– Prawda. Febra trzęsie tylko tych, którym coś ciąży na sumieniu. A dajn dolewa oliwy do ognia, żeby chętniej ofiary dawali.
– A może i wampira wymyślili?
– Nie. Widziałam ślady.
– Jakie ślady?
– Pssst. Potem.
Len tymczasem w najlepsze gawędził z chłopem o życiu. Zawsze mu to dobrze wychodziło.
– To mówicie, że się skończyli rozbójnicy?
– Już ci, sami by się skończyli! – prychnął rozmówca. – Mag pomogli. Prawdziwy, solidny, nie to, co wasza drobinka. Dobry był mag…
– Był?
– Mhm. W ogniu zginął, dzieciaka ratował. A dach wziął i zleciał.
– Miejscowy mag czy najemnik?
– Był najemnik, ale osiadł u nas, zadomowił się. Chyba ze dwa roki tu czarował. Jednemu krowę uleczył, drugiemu łobodę wytępił. I czarował dobrze, i do picia zdolny był…
– Pokój jego duszy… Dawno umarł?
– Ponad rok minął. Akurat przed Babożnikiem. Ale wy tam o nim nie pomyślcie czego złego – zmitygował się chłop. – On nie żaden wąpierz. Tutaj jego szczątki, na ołtarzu leżą. Jeszcze się o nie dopytywaliście.
– Aha. A nie wiecie, jak on tych rozbójników wytępił?
– Ni – facet pokręcił głową. – Poprosił od Gieńkowej baby rudą kotkę i poszedł z nią do lasu, z kotką znaczy. A jak wrócił, to ino rzecze: „Jedźcie traktem spokojnie, dobrzy ludzie. Tera tam stróż siedzi, rozbójników i innych bandytów nie przepuszcza”. I tak się wszystko uspokoiło, zniknęli rozbójnicy, jakby ich nigdy nie było.
– A wy wierzycie w wampira?
– Jakby to rzec… – zakłopotał się tamten. – Wierzyć wierzę, kto by się kłócił. Ale w onego szkudność, to ja wątpię. On można rzec, że mnie przed śmiercią i wstydem uratował.
– Znaczy się, jak? – Lena zatkało.
– A prosto. Łońskiego roku, akurat w przeddzień Babożnika, przyjechali do nas poborcy. Mordy – o! Jak i dynie dojrzałe. I strasznie chętne do cudzego ciężko zapracowanego grosza. Wszystko krwiopijcy wyssali. Masz konia – to płać! Masz krowę – jeszcze płać! Siana stóg nakosiłeś – też do ichniej sakiewki. Izba im się moja spodobała. I gadają, spieprzaj stąd, wsioku śmierdzący, będziemy w twojej chałupie Babożnik świętowali! A ja się pytam, gdzie ja mam się na noc z żoną i dziećmi podziać? Śmieją się, parszywce. Mówią, że szczeniaki mogę zabierać, gdzie chcę, a żonka niech z nimi nocuje. Bo moja żonka to ładna – z dziwnym ciepłem w głosie opowiadał chłop. – I niech by ją leszy, tę izbę, u bratowej bym zanocował, ale Maryśka… Znaczy żem stanął w jej obronie, oberwałem przez łeb żeliwną patelnią. I to nie to boli, żem oberwał, a to, że własną patelnią, miesiąc żem na nią zbierał po jednej mence. Dochodzę do siebie w jakichś krzaczorach, dzieci dookoła kółeczkiem, Maryśka we łzach, wyrwała się, póki te czorty ze mną walczyły. Mówi, że chodź, Waniu, do bratowej. A ja mówię, głupia baba, głupia jak łapeć. U bratowej to cię będą pierwej szukać. Schowali my się w lesie, rozłożyli ognisko, przenocowali jak ludzie, żaden wąpierz nas nie ruszył. A o świcie podkradłem się do izby, a oni tam leżą, znaczy się na podwórku. Jak za Maryśką wybiegli, tak i leżą… Ja… Tego… Tylko nie mówta nikomu… Świeczkę postawiłem… Temu wąpierzowi. I żem się pomodlił za jego zdrowie.
– I od tej pory nikt go nie widział?
– A jego nigdy nikt nie widział – prosto odpowiedział chłop. – Giną tutaj ludzie, to bywa. Ale tak, czasami, jak zwykle. Sami wiecie – a tu niedźwiedzia spotkasz, a tam dzik też nie byle co. I wilków się chmara rozpłodziła. Parszywce bydło kradną. No, ale niech im, tylko jak od stada odejdzie, do obory nie wlezą. I wiecie, dobre ludzie… Jak ktoś pije, kradnie, klnie, rękę podnosi na słabego, ten też nie powinien do lasu wchodzić. Wieprz czy nie wieprz, ale nie ma dla niego powrotu…