– I to nogi nie drętwieją, tak na nich siedzieć przez cały dzień? – spytałam wyrozumiale.
– A że tobie język nie zdrętwieje, znęcać się nad kalekimi – odburknął żebrak, pracowicie wcierając w brodę garść przydrożnego kurzu.
– A ja cię zaraz złapię za kołnierz – i do świątyni.
I niech no na oczach łaskawców odrosną ci nogi – warknął Wal, podkasując rękawy.
– Hej no, chłopaki, co wy? – „Kaleka" zmienił nastawienie. – Ile chcecie? Pięć? Dziesięć?
– Dwadzieścia procent. Jednorazowo – zdecydowanie powiedział Len.
– Że też wam nie wstyd… nie ludzie, a wampiry jakieś. – Żebrak wytrząsnął na dłoń całodzienny zarobek, poruszył monety palcem i z westchnieniami i płaczem odliczył jedną piątą do usłużnie podsuniętego woreczka. – Żebyście się, krwiopijcy, zadławili!
– Nie no, co za przenikliwy facet – ironicznie powiedział Wal, klepiąc Lena po ramieniu. – Wampira czuje na wiorstę. Chodź, zalatuje od niego jak ze ścieków, a w tej dziurze jest masa o wiele przyjemniejszych zapachów.
– A ty jak zawsze, wiedziałeś i milczałeś! – wkurzyłam się na Lena.
– Czekałem na wesołe przedstawienie.
– Len, ty nie jesteś człowiek a…
– Masz rację. Nie jestem człowiek – zgodził się chętnie.
– A prawdziwe bydlę! – skończyłam wątek. – Jesteśmy drużyną i powinniśmy działać zgodnie, a nie wystawiać siebie nawzajem na pośmiewisko. Prawda, Wal?
– Tfu, by was! – odpowiedział troll. – Kasę mamy, karczmę żem przyuważył na pagórku, nie macie lepszego czasu, żeby się gryźć!
Ale karczma była zamknięta: wisiała na niej solidna kłódka i obwieszczenie „Lokal ony do jutrzejsza zamknięte będą”. Nad kominem rozwiewał się smakowity dymek, różnokolorowe stadko prosiąt w skupieniu przekopywało ryjkami stos pozostałych po klientach resztek.
Zapatrzyłam się na szyld niegościnnego punktu gastronomicznego. Pod napisem „Wesołe Rusałki” narysowano dwie rozczochrane, wyłupiastookie baby z jasnymi warkoczami, szczerbatymi uśmiechami aż do kłapciatych uszu i śledziowymi ogonami zamiast nóg. W rękach każda trzymała kufel spienionego piwa i gotowanego raka o równie wyłupiastych oczach, wyglądającego na nieco zdziwionego. Może rysownik nie był szczególnie utalentowany plastycznie, ale poczucie humoru miał całkiem niezłe.
Ale w organizmie podróżnika mieściło się tylko jedno uczucie. Praktyczna natura trolla targana była przez wilczy głód.
– A niechby cię szlag trafił w kiblu, oszganie brynny! Ugg jon wahuur! – klął Wal, z wściekłością kopiąc solidne dębowe drzwi. Nagie ciała rusałek naturalnie drżały. – Ghyrze okbanny!
– Wal, uspokój się – przekonywałam. – Pójdziemy do świątyni, poprosimy o trochę chleba dla głodnych i jakoś sobie poradzimy.
– Chleba? Na co mi chleb?! Ja chcę mięsa! Wina! Panienek!
– Duszonych czy zasmażanych? – spokojnie zapytał wampir.
W zamyśleniu oglądałam karczmę przez trzycalowe bale. Deski, którymi oszalowano ściany od wewnątrz, dawały lekkie zniekształcenia, ale jednak zdołałam dojrzeć bar, beczkę z niedokładnie zakręconym kurkiem, z którego kapało do drewnianego kufla, kilka stołów i ławek, jak również palenisko z wygaszonymi węglami i pieczonym prosiakiem na rożnie.
– Weźcie mnie podsadźcie! – rozkazałam, podskakując i łapiąc za rynnę. Zaskrzypiała, ale wytrzymała, a ja poczułam pod nogami czyjeś ramię, a potem głowę.
Odepchnęłam się i podciągnęłam, napierając brzuchem na dachówki, po czym znalazłam się na dachu. Wspięcie się na komin zabrało tylko chwilę. Zajęłam pewną pozycję na wąziutkim stopniu dla kominiarza i z ciekawością zajrzałam w czarną dziurę. Ku mojemu zachwytowi szyber był otwarty. Z paskudnym uśmiechem zaczęłam wabić prosiaka palcem. Rożen zadrżał i wyszedł z uchwytów.
– I co tam robi, hę? – wściekły okrzyk zaskoczył mnie w trakcie wyciągania pieczystego. Ręka zadrżała i prosiak na dobre utknął w kominie, definitywnie go blokując.
– Badam okolicę – odpaliłam, osłaniając dłonią oczy i przeszywając spojrzeniem horyzont, jak rycerz z ballady, oczekujący na wrogie wojsko.
– A wy kto? – namolnie dopytywał się nieznany mi łysy facet. Obejrzałam go sobie uważnie, nie odejmując dłoni od czoła. Gdy zadarł głowę, by w odpowiedzi przyjrzeć się nachalnej wiedźmie, zobaczyłam sterczącą jak łopata potężną rudą brodę i pulchne czerwone wargi na twarzy o solidnych policzkach. Pod nogami pętał mu się chudziutki piegowaty chłopczyk w wieku jakichś dziesięciu lat – pewnie syn.
– Jesteśmy sławnymi pogromcami wampirów – wyprodukowałam natchnione kłamstwo. – Jam jest Wolha Redna, a to moi uczniowie i pomocnicy: Wal Jaśniejący i Len Słodkousty. Ugośćcie nas należycie, a odejdziemy w pokoju.
– Chwała bohaterom – odruchowo odparł facet. – Ja jestem Luka Długomiarkić, karczmarz tutejszy. Moja chata blisko, patrzę z okna – łażą tu jacyś koło lokalu. No to se myślę, pójdę i pogonię.
– Ja ci pogonię! – rozzłościł się troll. – Ty weź podróżników nakarm, Ghyr Długomiarkić! Kto to widział – bohaterów głodem morzyć!
– To wy pierwej swoją naczelniczkę zdejmijta z dachu – nieufnie prychnął karczmarz. – Nie ma co się tam pałętać po dachówkach. Czegoś żem nie słyszał o waszej bandzie. Przylezą tu różne różniste, a potem kury znikają.
– Te „różniste" płacą dźwięczną monetą – zimno przerwał słowotok karczmarza Len, podrzucając na dłoni woreczek z jałmużną.
– A czy ja coś? Ja nic! – Facet jakoś od razu ostygł. – Piwa to wam chyba jeszcze utoczę, ale z jedzenia to prawie niczego już nie zostało. Chyba, że państwo łaskawi jajecznicę z szynką…
– Łaskawi, ruszaj się, ruszaj! – ryknął troll. – Foczka, skacz, ja złapię.
Ale złapał mnie Len. To po prostu niesamowite, jak bardzo delikatna i bezbronna może poczuć się kobieta w silnych męskich ramionach. I po raz pierwszy w życiu złapałam się na bluźnierczej myśli, że to wcale nie jest tak źle – być kobietą…
Karczmarz polecił chłopaczkowi rozpalić w kominie i udał się do spiżarni po szynkę, jajka i wino. My upatrzyliśmy sobie stół przy oknie, przytaszczyliśmy do niego ciężkie rzeźbione krzesła i rozsiedliśmy się, nasłuchując i rozglądając się dookoła. Dałam Lenowi kuksańca w bok i skinieniem wskazałam mu długie warkocze czosnku rozwieszone po kątach w celu ochrony przed wampirami. Temu samemu miał służyć srebrny krzyż przybity nad progiem. Wampir z widocznym zainteresowaniem zapoznał się z prostymi ludowymi wynalazkami.
Co prawda inne stworze honorowano – w rogu ckliwie bielał spodeczek z pokruszonym ciastem dla skrzata.
Synek karczmarza pilnie dmuchał na węgle, raz na jakiś czas głucho kichając w rękaw. Kora brzozowa, a potem szczapy zajęły się ogniem, goniąc dym do środka karczmy. Chłopak przekonał się, że nie ma cugu, wsadził głowę do paleniska i zajrzał do komina.
Bogowie, ale on się darł! Wal, niecierpliwie kręcący w rękach solniczkę, upuścił, cały obsypał się solą, skoczył na nogi jakby go kto sparzył i przewrócił krzesło, przyciskając nim ogon kręcącej się pod stołem kotki. Z rozpaczliwym miauczeniem kotka dała susa przez drzwi – wprost pod nogi karczmarza, który właśnie wracał ze spiżarni obładowany jedzeniem po same uszy. Biedak wykonał niesamowicie karkołomny piruet i padł na plecy, nie wypuszczając z rąk gigantycznej szynki.
– Jajecznica odwołana – nieporuszenie skomentował wampir, przegradzając nogą drogę toczącej się cebuli. – O co ta cała zadyma?
– Tamoj siedzi demon! – Chłopak z przerażenia szczękał zębami. – Widziałem kopyta!
– Bogowie w niebiesiech! – Karczmarz szybko przeżegnał się szynką. – Chrońcie od złego!
– Proszę się nie martwić! – zakrzyknęłam, zrywając się z miejsca. – Zaraz go przepędzimy! Chłopaki, osłaniajcie mnie!
– Dobra… osłonimy… – domyślnie mruknął wampir, wyciągając miecz i przyjmując pozycję bojową koło komina.
– Weźcie się ruszcie, trudno wam, czy co? – wycedziłam przez zęby, udając, że rzucam niesłychany, niewidziany i wyjątkowo potężny czar.