Przez jakieś dziesięć minut siedziałam w samotności, obserwując z ciekawością jak namolny handlarz tkanin próbuje opchnąć drobnej delikatnej kobiecie kawał płótna w paskudnym szarozielonym kolorze w czarne ciapki.
– Ale nie podoba mi się ten odcień! Jest jakiś taki trupi! – opanowała kobieta.
– No to niech weźmie na całun! – natychmiast znalazł się handlarz.
Kobieta przeżegnała się przesądnie i trzykrotnie splunęła przez lewe ramię.
Niestety, nie miałam okazji śledzić tego dialogu do końca – na mnie, cień i śliwki natrafił Wal, uzbrojony po zęby i najeżony po koniuszki palców.
– Co, foczka, tak siedzisz?
Plunęłam w niego pestką.
– A ty co?
– A tak żem ciekaw, ile zdążyłaś wypić z butelki, zanim poznałaś mydliny?
Roześmiałam się głośno, rozsypując śliwki.
– Ale żeście mi pomogli… A ja się dziwiłam, że mistrz się aż tak wkurzył!
– A co, dla niego kupowałaś?! – szczerze przeraził się Wal.
– No przecież nie dla siebie – uniknęłam bezpośredniej odpowiedzi. Gęba trolla pobladła, a potem pozieleniała jak młody kabaczek. Wal wolałby wyzwać na pojedynek legion demonów niż zrobić takie świństwo najpotężniejszemu arcymagowi Belorii. – Weź się uspokój, upiekło wam się. Wzięłam wszystko na siebie.
– Jesteś prawdziwym kumplem! – Wal odetchnął z ulgą. – Mam u ciebie dług. Jak chcesz, możemy pójść do straganów ze słodyczami? Kupię ci obwarzanka.
– Nie, dzięki. Niedługo mój przyjaciel ma przyjść.
– No to co? Złamię mu rękę, to się odczepi. – Troll beztrosko machnął ręką.
– Że niby Lenowi?
Wał znowu zrobił się zielony.
– Wa-wa-wampir?!
– No i co takiego? Wampira nie widziałeś?
– O to chodzi, że widziałem. – Troll dziko pokręcił głową. – Nie to źle, że wampir, w łóżku i tak jeden ghyr. Ale ten wampir… Foczka, jak stoisz z historią?
– Źle. Cały czas się w jakąś pakuję – zażartowałam niewesoło.
– A „piętnasta wojna" coś ci mówi?
– Wojna ludzi z wampirami. Skończyła się rozejmem po tym, jak po stronie wampirów opowiedziały się elfy, krasnoludy i reszta nieludzi, jak również przeważająca część Konwentu Magów – wyrecytowałam z pamięci.
– A przed rozejmem był ghyr – podsumował Wal. – Wampiry walczyły jak mrakobiesy. Na jednego zabitego przypadało czasem aż dwudziestu ludzi, ale jednak powoli zyskiwaliście przewagę, wyłącznie przez liczebność. A teraz popracuj mózgownicą. Przed tą wojną na dziesięć wampirów trafiał się jeden białowłosy. Po – jeden na dwa do trzech tysięcy. Dotarło?
– Dotarło. Białowłosi ginęli częściej.
– Jak myślisz, czemu?
– Nie umieli się bić? – zasugerowałam.
– Na odwrót. Umieli. I walczyli w pierwszych szeregach. Białowłosi są nie tylko telepatami i sędziami. Są też urodzonymi wojownikami stworzonymi do bitwy. Takiej na śmierć i życie, nierównej. Znacznie przewyższają zwykłe wampiry siłą, zwinnością i żywotnością: mogą przez jakiś czas walczyć z rozprutym brzuchem, przebitym sercem, po utracie dziewięciu dziesiątych krwi. Walczą bez litości dla siebie i innych, no i zwykle opuszczają pole bitwy w kawałkach. Więc jeżeli Len zostawił Dogewę, to wniosek prosty – sprawa wagi państwowej – czyli komuś obiją mordę.
Nie uwierzyłam trollowi.
– Bzdura. Przyjechał na turniej łuczniczy.
– Moraan! – Wal z frustracją splunął pod nogi. – A ja tak bardzo chciałem wziąć udział!
– To co ci teraz przeszkadza?
– Stanąć na drodze władcy? Co to, to nie. I ghyr z tą całą nagrodą.
Znając miłość trolla do pieniędzy, a szczególnie łatwych pieniędzy, poważnie się zaniepokoiłam.
– Przecież on nie zamierza kombinować z wynikami, prawda?
– Nie, mało prawdopodobne – ze wstrętem wzdrygnął się troll. – Mordę można obić i po turnieju…
Pomiędzy nami przecisnęła się handlarka z tacą pasztecików na miodzie.
– Komu pasztecik? – wrzasnęła, niebezpiecznie żonglując tacą. – Z pieca, z żaru, miedziaka za parę!
Kupiliśmy. Handlarka znikła tak samo błyskawicznie, jak się pojawiła, bo w przeciwnym razie to ona skończyłaby z podbitym okiem. „Z pieca, z żaru” te paszteciki były w najlepszym razie przedwczoraj.
– Wal, masz nierówno pod sufitem, czy jak? Len jest doskonałym strzelcem. To zupełnie oczywiste, że chce spróbować szczęścia. Ja też.
– Bierzesz udział? – zdziwienie Wala nie miało granic. – Czy ty potrafisz chociaż łuk w rękach utrzymać?
– Bojowego to nie – przyznałam uczciwie. – Ale to nic, będzie nawet ciekawiej. Zobaczymy, co powie Len, gdy znajdę się po przeciwnej stronie.
– A, w takim razie jestem w drużynie. – Troll poweselał. – Jakby co, to mnie osłaniaj. A w ogóle powinnaś być z nim ostrożniejsza. To nie człowiek.
– Wiem.
– Nie wiesz. Foczka, uwierz mi, kto jak kto, ale ja się na wampirach znam. Len to maszyna zniszczenia, doskonała i bezlitosna. Widziałem tego wampirzynę w akcji, nieźle go wyuczono – tak samo dobrze walczy obiema rękami, z miejsca strzela z łuku i kuszy, potrafi kantem dłoni przeciąć zahartowany miecz i gołą ręką wydrzeć serce przez kolczugę; A jeśli się wścieknie, to jak mówią wieśniacy na wschodzie „portki w garść i chodu”, póki tyłek cały. I nie chichocz mi tu, a słuchaj fachowca. Potem nie będzie ci tak wesoło.
– Żeby Len się wściekł? – zaśmiałam się w głos. – Przez dwa tygodnie próbowałam go wyprowadzić z równowagi i nic. Prędzej legendarny pustelnik ze Starminu wpadnie sobie do Wesołego Bysia!
– Po długiej wstrzemięźliwości łatwiej o grzech. Ja bym na twoim miejscu kupił parę amuletów. Na wszelki wypadek. A co za pustelnik? W samotni nad rzeczką, koło kobiecego klasztoru? A ja się głupi zastanawiałem, czego on tam w nocy kopie i wiadrami zrzuca ziemię z urwiska…
– Jakie amulety? Jestem magiczką!
– Swojej kobyle to opowiadaj. Białowłosi są niewrażliwi na bezpośrednie ciosy magiczne. Amulety są znacznie pewniejsze, ale i to bez żadnej gwarancji. A Lena znam już nie pierwszy rok. Uparty jest jak wagurc. Nawet narzeczona nie potrafi go upilnować.
– Narzeczona? – Z trudem utrzymałam się na nogach. – To on ma narzeczoną?!
– Potem. – Wal odskoczył na bok i błyskawicznie zniknął w tłumie.
– I oto jestem. – Len wyglądał doskonale. Nowa, nabijana ćwiekami skórzana kurtka leżała na nim bardziej elegancko niż na manekinie wystawowym. Ciemnobrązowe spodnie z miękkiej jeleniej skóry dokładnie opinały wąskie biodra. Przystojna męska twarz i rękojeść wiszącego za plecami miecza wskrzeszały w pamięci obrazy bohaterów eposów. Czułam się wręcz nieswojo, stojąc przy jego boku, ponieważ miejsce to prawowicie należało do oślepiającej blondynki z nogami zaczynającymi się w okolicach uszu i figurą driady. – Doskonale wyglądasz, driada ci do pięt nie dorasta… Ha, nie mów, że dołączyłaś do grona moich konkurentów?
– Len! A ty znowu swoje? Nie waż się więcej tego robić!
– Wolho, nie rozumiesz, o co prosisz – powiedział tonem jednocześnie oskarżycielskim i skarżącym się. – Nie wkładam w czytanie myśli żadnego wysiłku, to dla mnie tak samo naturalne, jak widzenie i słyszenie. Nie mogę słuchać i nie słyszeć, widzieć i nie zauważać.
– Mógłbyś chociaż udawać, że nie zauważasz.
– Zwykle tak właśnie robię – odparował, podając mi ramię. Gest ten tak bardzo mnie zdumiał, że przerażona rozejrzałam się na boki. Na targowisku zjawiło się całe mnóstwo zakochanych par, w związku z czym lepiej lub gorzej potrafiłam sobie wyobrazić, jak wygląda dwuosobowa konstrukcja, którą miałam dopełnić. Mimo to jeszcze ani razu nie miałam okazji chodzić pod rękę z wampirem i gryzło mnie niewyraźne podejrzenie, że niczym dobrym to się nie skończy.
Póki ja się zastanawiałam, a Len cierpliwie i poważnie oczekiwał, znalazł się jeszcze jeden chętny na moje urocze towarzystwo.
– Mała, ten odpicowany bufon ci przeszkadza? – usłyszałam za plecami. Len nieprzyjemnie zmrużył oczy.
Odwróciłam się powoli. Nachalnie mrugał do mnie pryszczaty typ, ewidentnie wyglądający na bandziora i uśmiechający się na szerokość wszystkich swoich piętnastu spróchniałych zębów. Delikwent pokazowo napinał bicepsy i tricepsy, a jego skórzana kamizelka wyraźnie trzeszczała w szwach. Na smukłego wampira popatrywał z nieukrywaną pogardą.