Литмир - Электронная Библиотека

– I powtórzę – uparł się Ważek. – Zwróciłaś uwagę? jaki towarzyski, ale o sobie to ani słowa nie powiedział, tylko nas wypytywał. Jednym słowem, szpieg.

– A ty za każdym krzakiem widzisz szpiegów. – Temar machnął ręką. – Normalny gość, wesoły, przyjechał z daleka, chce wziąć udział w zawodach, no to jest ciekawy, co tu i jak. Człowiek cię zaprosił, żebyś mu dotrzymał towarzystwa przy stole, a ty już sobie nie wiadomo co wyobrażasz.

– A wy się wybieracie na zawody? – spytałam.

Ale przyjaciele, zmęczeni po pełnej wrażeń nocy, jeden przez drugiego zaczęli kręcić nosami.

– Wy jak chcecie, a ja idę spać – słodko przeciągnęła się Welka. – Kij z nimi, tymi zawodami. Czego ja tam niby nie widziałam?

– Wieczorem wpadniemy – poparł ją Temar. – Jak się zacznie zabawa.

– Dobra, to się wtedy spotkamy. – Nie miałam nic przeciwko.

Stajnie były niezwykle wręcz ożywione. Konie, z rana zwykle senne, rzucały się w boksach, ryjąc kopytami słomę i wymieniając podekscytowane komentarze cieniutkim rżeniem. Zmęczyły się bezczynnością, czy jak?

Zadbane, żywe konie wymagały codziennych spacerów, a wczoraj właściciele raczej nie poświęcili im dostatecznie dużo uwagi.

Wyciągnęłam z kryjówki w słomie siodło Stokrotki – podarowane mi w Dogewie, z drogiej skóry, z posrebrzanymi sprzączkami i okuciami, zrobione specjalnie dla mnie. Reszta adeptów, zmuszona korzystać z twardych szkolnych wersji oszczędnościowych, była zielona z zazdrości. Położyłam je przy drzwiach boksu i właśnie zamierzałam odsunąć zasuwę, gdy ktoś ostrożnie dotknął mojego łokcia. Odwróciłam się i zobaczyłam szkolnego stajennego, chłopaka koło osiemnastki, który mógł pochwalić się intelektem godnym dębowego pnia.

– Tego… Bierzesz Stokrotkę? – spytał, zacinając się.

– Biorę, a tobie co?

– Mnie nic… – wydusił z siebie koniuch, miętosząc połę długiej koszuli. – Chciałbym zobaczyć…

– A co, nigdy żeś konia nie widział? – prychnęłam.

– Nie, takiego żem nie widział. – Koniuch przysunął się bliżej. – A sama to się nie boi?

– Kogo, konia?

– Yhy…

– Słuchaj, odbiło ci, czy jak? – Z tymi słowami na oścież otworzyłam drzwi boksu Stokrotki… I nos w nos zderzyłam się z ogromnym karym ogierem, do tego stopnia wtapiającym się w półmrok stajni, że mogłoby się wydawać, iż gorejące oczy i wrednie wyszczerzone zęby po prostu wiszą w powietrzu.

– A co to niby ma być?! – wrzasnęłam. Ogier rzucił się do przodu, odepchnął mnie i koniucha na bok i jak strzała wyleciał przez otwarte drzwi stajni. Stojąca w kącie Stokrotka skromnie spuściła oczy. – Oż, ty zarazo! Jaki kretyn go tu wpuścił?

– Ja żem nie wpuszczał, Bóg mi świadkiem, nie wpuszczałem! – wyjęczał stajenny, wciągając głowę w ramiona. – Samo wlazło…

– Aha. Samo. I ciekawe, przez jaką dziurkę ono takie duże wparowało? – spytałam sarkastycznie.

– Przyprowadzili jakiś facet. Już po północy. Dali monetę, srebrnika. – Stajenny z obawą przycisnął kieszeń ręką. – Żebym znaczy tego, ichniego konia nakarmił i wyczyścił.

– Jak wyglądał?

– Jak to jak? Wspaniały ogier. Tylko zły jako worapierz.

– Facet, kretynie.

– A… – Stajenny w skupieniu poskrzypiał szarymi komórkami, wspomagając proces myślowy drapaniem się w czubek głowy. – Sobie facet. Zadbany, szata czysta. Włosy do ramionów, jak baba.

– Blondyn?

– Hę?

– Pytam, czy miał białe włosy?

– No, jako słoma.

– Oj, Len… – wycedziłam przez zęby. – I gdzie go dałeś?

– Nigdzie – chłopak wyraźnie zgłupiał. – On konia rozsiodłali i się zmyli.

– Nie faceta, konia!

– A… znaczy żem go chciał wyczyścić, ale on się nie dał, tylko zęby wyszczerzył i ledwo co go zagoniłem do boksu. O tego, po lewo od twojej kobyłki. A rano przychodzę, to siedzi paskuda u niej, jakby tak i trzeba. Się przystawia.

Zajrzałam do zamkniętego boksu przez szczelinę. Niby wszystko dobrze, słoma świeża, deski solidne, przegroda na wysokość ośmiu łokci i tyle samo od niej do sufitu.

– A gryzie, ścierwo! – skarżył się koniuch. – Wieczorem cebrzyk ukradł. Wczepił się zębami jako pies, grzywę nastroszył, kopytem wali. No to żem się przestraszył i uciekł, bo jeszcze by ukąsał, cholera jedna.

„Cholera” skonfiskowała stajennemu cebrzyk ze skórkami chleba – szczodry dar ze szkolnej stołówki. Część zżarła, część wdeptała w ściółkę. Czyli koniuch nie pomylił drzwi i wczoraj koń rozrabiał we własnym samotnym boksie.

Stokrotka położyła głowę na moim ramieniu i zarżała z zadowoleniem i rozluźnieniem.

– Weź ją osiodłaj – rozkazałam chłopaczkowi, poklepałam kobyłę po szyi i udałam się na poszukiwanie czarnego szkodnika.

A ten nawet nie zamierzał uciekać, i bez najmniejszych obaw pozwolił mi podejść na odległość wyciągniętej ręki. Prowadząca do stajni furtka była otwarta na oścież, ale ogier zamarł tuż koło niej, jakby go wmurowało, pochylił głowę i zerkał spode łba, jak zapędzony do rogu bezpański pies. Krótko ostrzyżona grzywa sterczała jak szczotka do ubrań.

Popatrzyliśmy sobie w oczy. Nie wiem, czy zrobiłam na koniu wrażenie, ale jego pochmurne spojrzenie stanowczo mi się nie spodobało. Oczy miał czarne, głęboko osadzone, od czasu do czasu fosforyzujące zielenią. Wzdrygnęłam się, zauważając, że ich źrenice były pionowe, jak u węża.

Koń wydał z siebie wściekłe, grzmiące chrapanie, najbardziej podobne do przygłuszonego ryku.

Przyjazna paplanina w stylu „konik, dobry konik" utknęła mi w gardle. Czarnego ogiera bardzo trudno było nazwać konikiem. „Zły pies” pasowało znacznie lepiej. Ręka, w której trzymałam słodką marchewkę, lekko zadrżała. I tylko to mnie uratowało – koń gwałtownie wyciągnął szyję do przodu i kłapnął zębami tuż przy moich palcach.

Marchewka nawet nie chrupnęła. Wypuściłam ogryzek i odskoczyłam jak oparzona – wśród podwójnego rzędu nieskazitelnie białych zębów przywidziały mi się cztery ostre kły.

– O to – to – z namysłem skonkludował stajenny, który przyglądał się nam z bezpiecznej odległości. – Pewno sam mrakobies do ichniej mamusi wpadał w odwiedziny!

Tymczasem koń zobaczył grządki ze szlachetną kapustą, parsknął, tupnął kopytem, odwrócił się i powoli ruszył w ich kierunku.

– Stratuje, zaraza… – chlipnął przerażony stajenny.

Ale karemu nie udało się udaremnić kampanii zbierania darów natury. Zza rogu stajni wyszedł Len. Słysząc melodyjny gwizd, koń położył uszy jak złapany na szkodzie pies, podbiegł do właściciela i szturchnął go pyskiem w ramię.

– Już, już, dość zabawy. – Len podrapał konia za uszami i troskliwie wyciągnął rzep z krótkiej grzywy. – No co, Wolcie, dokuczają ci te wredne adeptki?

– Twój koń spędził noc w boksie mojej kobyły – wyrzuciłam z siebie, krzyżując ręce na piersi w oczekiwaniu na poważną rozmowę. – Może byś mi wyjaśnił, jakim cudem przedostał się przez przegrodę?

– O – zastanowił się wampir. – Mam nadzieję, że nie marnował czasu?

Ogier przeciągle parsknął Lenowi w ramię.

– Len, co się dzieje? – spytałam wprost, robiąc przerażający grymas w kierunku stajennego. Chłopak zrozumiał aluzję i znikł z horyzontu.

– A co cię dokładnie interesuje?

– Wszystko. Po co przyjechałeś do Starminu?

– Na zawody strzeleckie – niewzruszenie odpowiedział wampir.

– Oskarżony kłamie. Świadkowie twierdzą, że traktuje pan podobne imprezy z wybitną wręcz obojętnością. Co sprawiło, że zmienił pan zdanie?

– Nagroda mi się spodobała. – Len wyzywająco spojrzał mi w oczy. – Hej, Wolho, przestań. Przecież jesteśmy przyjaciółmi. Starczy tego przesłuchania. Latem pozwoliłem ci do woli buszować po Dogewie, więc pozwól mi się trochę zabawić w Starminie. Słowo honoru, nie mam w planach niczego niezgodnego z prawem. I nie jestem szpiegiem, a już na pewno – nie elfim.

Wszystkie zastrzeżenia wyleciały mi z głowy w jednej chwili. Bo w sumie, faktycznie, to wszystko nie moja sprawa. Niechaj się bawi, jak i ile chce. Może i mnie coś skapnie.

13
{"b":"102706","o":1}