– No coś ty? Przed samym świtem przeleciał po Szkole jak huragan, prawie że wyrzucał gości przez okna! Przyjaciel Riny próbował udawać adepta, ale on się tylko roześmiał, stwierdził: „Tak, już ci wierzę!”, po czym bez wysiłku wyrzucił i przyjaciela, i jego wiszące na krześle portki. Wizytujące panienki próbowały urządzić awanturę, wtrąciło się paru adeptów, ale magia na niego nie podziałała, a z chłopakami poradził sobie lewą ręką!
Zmusił ich, żeby zebrali i pochowali butelki, pijanych zanurzył w beczce strażackiej, tak że na powrót mistrza wszyscy byli trzeźwi jak prosięta, a w Szkole był nienaturalny porządek!
– O mnie nikt nie pytał?
– Nie, jak tylko mistrz zobaczył blondynka, to aż się zatrząsł, zawlókł go do swojego gabinetu i rozkazał nikogo nie wpuszczać. Jeszcze tam siedzą. Na razie chyba jest spokój. No nie, on jest po prostu cudowny! Słodki! Jestem zakochana! Idealny mężczyzna! Słuchaj, czy on ma chociaż jedną wadę? Chociażby malutką? Bo zaraz zwariuję, słowo daję!
– Nie warto. Idealni mężczyźni nie istnieją.
Len miał niewiele wad, a do podstawowych należały kły i skrzydła. Oczywiście o nich nie wspomniałam, co jeszcze podgrzało ciekawość Welki.
– Nie jest miejscowy? Skąd przyjechał? Jest wysokiego rodu, prawda?
– W jego państwie wyżej są tylko bogowie… – westchnęłam. Tak namolnego przyjaciela nawet wrogowi nie życzę.
– To on jest królem?! – Welka wpadła w szczenięcy zachwyt. – Prawdziwym?! A co on tu robi?
– Szuka narzeczonej – skłamałam bez chwili wahania. – Jak chcesz, to cię polecę.
Welka prychnęła sceptycznie.
– Kłamiesz, ot co. Nie jest żadnym królem… Ani nie szuka narzeczonej. Pewnie przyjechał na Święto, wziąć udział w turnieju łuczniczym.
– Ja ci słowa nie powiedziałam, sama się domyśliłaś – uprzedziłam.
Znajomy ze starszego roku, z podbitym okiem, zamiatał dywan na drugim piętrze.
– Niech mi tylko wpadnie w ręce ten twój kumpel! – mruknął chmurnie, podnosząc tumany kurzu.
– O, tam idzie! – skłamałam, wpatrując się w ciemny koniec korytarza.
Adept zaczął pospiesznie zamiatać w przeciwnym kierunku.
– Hej, a ty dokąd? – ironicznie krzyknęła za nim Welka.
– Odniosę miotłę i wrócę!
Z tymi słowami zanurkował do jednej z sal i zamknął się od wewnątrz.
Drzwi gabinetu otworzyły się na oścież w chwili, gdy zamierzałam zapukać. W progu stał Len. Odskoczyłam zmieszana – twarz wampira „udekorowana" była jasną puszystą bródką całkowicie skrywającą kły. Może i faktycznie go upiększała, ale ja nie przepadałam za nadmiernym owłosieniem, w związku z czym nie doceniłam tej nowości. Len wyraźnie zamierzał wyjść, ale na nasz widok ukłonił się uprzejmie i obdarzył Welkę wiele obiecującym uśmiechem. Uśmiech władcy działał na kobiety tak samo, jak obuch topora rzeźnickiego na krowy. Oczy przyjaciółki prawie wyskoczyły z orbit, na policzkach pojawiły się rumieńce, kolana zadrżały, a z ust wyrwało się kilka niezbyt wyraźnych dźwięków.
„No to po niej" – skonstatowałam z żalem. A Len nie spoczął na laurach i szarmancko ucałował rękę dziewczyny, nie odrywając od jej twarzy zagadkowego, badawczego spojrzenia. Gdzieś to już widziałam. Welka nigdy nie dowiedziała się, że w ciągu tych paru sekund Len systematycznie i z zimną krwią przekopał jej pamięć, obmacał podświadomość i wyciągnął odpowiednie wnioski.
– Moja przyjaciółka, Weleena – przestawiłam Welkę wyłącznie dla zachowania pozorów. – A to mój stary przyjaciel…
– Arr'akktur – wszedł mi w słowo Len.
– Wolho, czy mogłaby pani pozwolić na chwilę? – zza pleców wampira rozległ się oficjalny głos mistrza.
– Ale…
– Weleeno, proszę zaprowadzić naszego gościa do jadalni. Pewnie jest głodny po podróży. A, i prosiłbym o przekazanie kucharzowi tej wiadomości!
Len, którego twarzy nie widzieli ani mistrz, ani wpatrująca się w niego jak w obrazek Welka, prześlizgnął się zamyślonym spojrzeniem po jej szyi i mrugnął do mnie. Nie udało mi się powstrzymać zdławionego chichotu. Mistrz odkaszlnął z dezaprobatą. Spoważniałam, jak myszka prześlizgnęłam się obok Lena i zamarłam wyprostowana na baczność przed rektorskim biurkiem.
Wampir i Welka poszli, a mistrz pozwolił sobie na coś, co uznałabym raczej za moją prerogatywę – na palcach podkradł się do drzwi, uchylił je i długo podglądał przez szparę.
– Nie rozumiem, czemu ja się na to zgodziłem – zaczął mistrz, zamykając drzwi i podchodząc do biurka. – Że też mnie leszy podkusił… Święto Plonów… Turniej łuczniczy… Uczciwa walka… Cenna nagroda… Rozesłać zaproszenia do wszystkich ras… I oto mam rezultat. Rozesłałem sobie. Kighy… leszy go tu przywiał?
– Profesor go zaprosił – przypomniałam uprzejmie.
– Tak, ale przecież do głowy by mi nie przyszło, że przyjedzie – mistrz jak gdyby tłumaczył się przede mną, nerwowo skubiąc gęsie pióro. – Spodziewałem się uprzejmej odmowy. Jak zawsze.
– Może tak pan profesor zachwalał nagrodę, że jednak zapragnął wejść w jej posiadanie?
– Władca Dogewy? – mistrzowi wyrwał się nerwowy śmieszek. – Moje dziecko, Arr'akktur nie jest szeregowym łucznikiem biorącym udział w zawodach dla sławy czy z chęci zysku, a Rada Starszych nie będzie jak rybak zakładający na haczyk przynętę ze złota.
– Zależy, co on tak naprawdę chce złowić.
– Właśnie! – Moja domyślność spowodowała, że mistrz poczuł się jeszcze gorzej. Zmiął ogołocone pióro i wyrzucił je do kosza na papiery. – O co mu tak naprawdę chodzi?
– Proszę jego zapytać.
– A myślisz, że co ja robiłem przez ostatnie półtorej godziny? – rozzłościł się mag. – Ten wampirzy krętacz wpędzi mnie kiedyś do grobu. I mało tego – wygląda na to, że on przyjechał do Starminu bez żadnej ochrony.
– Incognito – sprecyzowałam.
– A to oznacza, że to my będziemy musieli zadbać o jego bezpieczeństwo – rozwinął swoją myśl mistrz. – A konkretnie ty. O nikim innym on nawet słyszeć nie chce, mimo że, bogowie mi świadkami, zaproponowałem mu do wyboru trzy tuziny najbardziej doświadczonych bakałarzy.
– Moim zdaniem on sam potrafi o siebie zadbać.
– Wolho, gdy głowa państwa, obojętnie którego, wyjeżdża poza granice rzeczonego państwa, odpowiedzialność za jego życie i zdrowie automatycznie spada na barki strony goszczącej.
– Czyli jeśli ktoś załatwi go na naszym terenie, niepocieszeni poddani zażądają rekompensaty? – zrozumiałam.
– Otóż to! – z nieudawaną desperacją wykrzyknął mistrz, wyciągając z podstawki drugie pióro. – I właśnie dlatego nie chcę mieć z Arr'akkturem nic wspólnego! Gdyby był człowiekiem, sprawa skończyłaby się na incydencie dyplomatycznym. Kiedy na przykład na bankiecie na cześć króla Wolmenii ktoś szlachetnego gościa otruł, skończyło się na obniżeniu cła na wwóz ich towarów. Gdy poseł Winessy utonął w jamie kloacznej, musieliśmy poświęcić pud złota. A za księcia Rycika jego najstarszy syn nam nawet dopłacił, z czego można by wysnuć wniosek, że niezastąpieni ludzie nie istnieją. Natomiast Arr'akktur jest jedynym telepatą, czy jak ich tam nazywają, spirytem, na całą Dogewę. Jego tam czczą jak boga. A co może równać się z gniewem ludzi, którym zabrano boga?
– Nie są ludźmi.
– Tym gorzej. Ich reakcji w ogóle nie można przewidzieć – mistrz westchnął głęboko i wstał. – Tak więc natychmiast przystępujesz do pełnienia swoich obowiązków jako ochroniarz Le… Arr'akktura tor Ordwista. Tu masz pieniądze, powinno starczyć na wydatki. Dzięki Bogu, że przynajmniej poinformował mnie o swojej wizycie.
Na środku biurka materializowała się górka złota.
– I pamiętaj – każde życzenie Arr'akktura jest rozkazem. Jest naszym gościem i nie powinno mu niczego zabraknąć.
– Każde? – spytałam podejrzliwie.
– Każde! – uciął mistrz. – Jeśli będziesz miała jakieś problemy – natychmiast skontaktuj się ze mną. I porzuć ten poufały ton. On nie jest ani twoim bratem, ani kolegą, ani nawet rówieśnikiem.
– Jest moim przyjacielem.