Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

Zdało mu się, że słyszy brzęk metalowej sprzączki, potem świst zamka błyskawicznego. Wbił wzrok między drzewa. Pomyślał o Emmie. Ta dziewczyna nie była od niej wiele starsza. Raptem coś poruszyło się po prawej stronie. To tylko jeden z agentów, Everetta wciąż nie było.

Szlag, szlag!

Nie widział żadnych błyszczących sznurków, żadnych kajdanek. Może to zabawki Everetta? Jakie będą konsekwencje, jeśli teraz im przerwie?

Tym razem dziewczyna krzyknęła i Brandon uderzył ją w twarz.

– Zamknij się, kurwa, i leż spokojnie – syknął chłopak.

Nie namyślając się ani chwili dłużej, Tully zerwał się na równe nogi. Kilkoma susami doskoczył do nich, przystawiając glocka do tyłu głowy Brandona. Nie dał mu szansy choćby drgnąć.

– Nie, to ty się zamknij, szczeniaku! – wrzasnął do ucha chłopaka, żeby ten nie uronił ani jednego słowa. – Gra skończona.

ROZDZIAŁ SIEDEMDZIESIĄTY SZÓSTY

Waszyngton

O’Dell minęła kilka nieznanych jej ulic, ale ostatecznie bez trudu znalazła ten stary budynek. Była to szemrana okolica, gdzie czerwona toyota Maggie mogła być zagrożona. Trzech nastolatków obserwowało ją przez cały czas, gdy parkowała samochód i podchodziła do drzwi frontowych. Miała ochotę błysnąć im smith amp;wessonem umoszczonym pod kurtką. Wybrała jednak drugie, równie dobre wyjście, czyli zignorowała ich.

Nie była pewna, po co tu przyjechała, poza tym, że miała już dość czekania. Musiała coś zrobić, cokolwiek. Była udręczona tymi wszystkimi wspomnieniami, które wzbudzały w niej poczucie winy, czyniły ją odpowiedzialną – raz jeszcze – za to, że jej matka znalazła się w opałach. Wiedziała, że to nie ona za to odpowiada, oczywiście, że to wiedziała, ale wiedza i uczucia stanowiły dwa zupełnie odrębne światy.

Wnętrze budynku zdumiało ją. Było czyste, więcej niż czyste, pachniało tu nawet murphy oil. Wspinając się po drewnianych schodach, odnotowała świeżo pomalowane ściany i dywan na podeście pierwszego piętra. Choć trochę sfatygowany, był czysty jak łza. Na drugim piętrze wyczuła jednak zapach jakiegoś środka do dezynfekcji, a woń rosła w siłę, gdy Maggie posuwała się w głąb korytarza. Dochodziła prawdopodobnie z piątki, z mieszkania Bena Garrisona.

Zapukała i czekała pod drzwiami. Wcale nie spodziewała się, że zastanie go w domu. Wciąż był w Clevelandzie, miała tylko nadzieję, że tym razem nie zjawił się pierwszy na miejscu zbrodni. Tully i Racine już pewnie aresztowali Everetta i jego ucznia Brandona. Dysponowali badaniami DNA, które wskazywały na winę wielebnego, świadkiem oraz zdjęciami, na których Brandon stał w towarzystwie dwu z ofiar na krótko przed ich śmiercią. Sprawa zamknięta. Skąd więc ten niepokój? Może po prostu była zła, że Garrison, ten niewidzialny człowiek za obiektywem, skalał miejsce zbrodni swoją obecnością. Może była ciekawa jego obsesji śmierci, a także swoistego podglądactwa, kompletnie zboczonej odmiany voyeuryzmu, gdzie nie chodziło o obserwowanie aktów seksualnych, lecz o utrwalanie na kliszy aktów śmierci. A może po prostu musiała czymś zająć myśli.

Obejrzała się i zapukała ponownie. Tam razem usłyszała szuranie na schodach, a po chwili pojawiła się obok niej drobna siwowłosa kobieta.

– Chyba nie ma go w mieście – oznajmiła. Zanim Maggie coś odpowiedziała, dodała: – Pani jest może z wydziału zdrowia? Ja nie mam nic wspólnego z tymi karaluchami. Chcę, żeby pani wiedziała, że to jego wina.

Maggie zapewne wyglądała oficjalnie. Wciąż milczała, a kobieta już wepchnęła się przed nią i otwierała drzwi mieszkania Garrisona.

– Ja się tu staram utrzymać czystość, ale niektórzy z lokatorów… Cóż, w dzisiejszych czasach nikomu nie można ufać. – Otworzyła drzwi i machnęła ręką na Maggie, kierując się z powrotem ku schodom. – Proszę zamknąć, jak pani skończy.

Maggie zawahała się, ale co jej szkodzi rzucić okiem?

Pierwsze, na co zwróciła uwagę, to trzy afrykańskie maski pośmiertne, które wisiały na ścianie nad wysłużoną winylową sofą. Były wyrzeźbione w drewnie i pomalowane na czole, policzkach i pod oczami w jakieś symbole plemienne. Na przeciwległej ścianie wisiało kilka czarno-białych fotografii. Były to portrety z podpisami: „Zulus”, „Plemię Trzy Wzgórza”, „Aborygen”, „Basuto”, „Andaman”. Garrison wyraźnie miał obsesję na punkcie oczu fotografowanych ludzi, czasami wręcz przycinał w kadrze czoła i podbródki, żeby uwypuklić oczy. Zdjęcie na samym dole podpisane było: „Tepanekowie”, i przedstawiało tył głowy, być może czyjąś odmowę pozowania. Musiało być jednak ważne dla Garrisona, skoro je zatrzymał.

Maggie potrząsnęła głową. Nie miała czasu, żeby analizować jego psychikę, nie była też wcale pewna, czy zajęłaby się tym, gdyby ten czas miała. Było coś dziwnego w tym człowieku, zarazem owładniętym starymi kulturami, jak i podglądającym młode kobiety atakowane i mordowane w publicznym parku. Czyżby dla Garrisona ludzie byli wyłącznie obiektami, tematami dla jego fotografii?

Na komisariacie, kiedy go pytała o incydent w Bostonie, powiedział jakoś dziwnie, że ona nie ma pojęcia, co to znaczy powoływać wydarzenia do życia albo ukrywać je przed światem. Czyż nie tak właśnie postępował z Everettem? To jego zdjęcia wywołały całą tę historię wyznawców Kościoła Duchowej Wolności i ich ewentualnego związku z morderstwem córki senatora i zabójstwem z Bostonie. Ale to szło jeszcze dalej. To jego zdjęcia spowodowały, że Everett w ogóle został wzięty pod uwagę jako podejrzany. W pewnym sensie to zdjęcia Garrisona zaprowadziły ich wprost do wielebnego. A więc naprawdę stworzył pewne fakty.

Raptem coś przemknęło po podłodze. Maggie zakręciła się, trzy wielkie karaluchy czmychnęły do dziury pod blatem kuchennym.

– Niech to szlag!

Próbowała się uspokoić. Karaluchy. Dlaczego jej to wcale nie dziwi, że Garrison żyje pośród nich?

Gospodyni miała rację, mieszkanie Garrisona odstawało od czystej klatki schodowej i całej reszty starego, ale utrzymanego w porządku budynku. Rzucone na podłogę ubrania tworzyły ścieżkę prowadzącą do sypialni i do łazienki. Zaschnięte resztki jedzenia i puste butelki po piwie zaśmiecały kuchenny blat. Stosy gazet i magazynów piętrzyły się niemal w każdym kącie, tworząc pierwszorzędne przechowalnie dla robactwa. Nie, nie zdziwiło jej, że Garrison mieszka z karaluchami.

Szła przez pokój, nie widząc nic interesującego w tym śmietniku. Chociaż nie była ani trochę pewna, czego naprawdę szuka. I nagle nadepnęła na zeszyt. Leżał na podłodze, jakby wypadł komuś z rąk. Skórzana oprawa była czysta i niezniszczona, widać, że zeszyt zwykle nie leżał na podłodze. Patrząc z bliska, przekonała się, że to czyjś dziennik, strony zapełnione ładnym, lekko pochyłym charakterem pisma, które czasami nabierało jakiegoś szaleńczego tempa, co widać było po dramatycznych zmianach linii i zakrętasach. Podniosła zeszyt, a on otworzył się na stronie zaznaczonej starym niewykorzystanym biletem lotniczym o zdartych i pogiętych rogach. Był to bilet do Ugandy w Afryce, od dawna nieważny. Zaznaczał jedyną podniszczoną stronę w tym dzienniku.

Drogi synu. Piszę teraz coś, czego nigdy nie potrafiłam ci powiedzieć. Jeśli to czytasz w tej chwili, to znaczy, że ja już nie żyję. Przepraszam cię, że właśnie tak to robię. Jak tchórz, w sposób, który zawstydziłby każdego członka plemienia Zulu. Proszę cię, wybacz mi to. Ale jak mogłam spojrzeć w twoje smutne i już złe oczy, i powiedzieć, że twój ojciec zgwałcił mnie brutalnie? Tak, to prawda. Zgwałcił mnie. Miałam tylko dziewiętnaście lat. To był mój pierwszy rok w college’u. Przygotowywałam się do wspaniałej pracy i kariery zawodowej.

Maggie przestała czytać i przekartkowała początek dziennika, szukając jakiegoś imienia, jakiegoś odnośnika do jego autorki, lecz niczego nie znalazła. Potrzebne jej było imię. Wiedziała już, czyj to dziennik. To nie mógł być zbieg okoliczności. Ale jak wpadł w ręce Garrisona? Gdzie go znalazł, na Boga? Zapewne w rzeczach osobistych Everetta. Tylko czy Everett trzymałby dziennik kobiety, którą zgwałcił przed trzydziestu laty? I skąd by go miał?

73
{"b":"102273","o":1}