Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

W ogóle wszystko to wyglądało jak jedna wielka prowizorka. Justin słyszał plotki, że Ojciec buduje gdzieś nowy kompleks, jakiś raj, który zresztą im wszystkim obiecywał. Ale po ostatniej nocy nie wierzył już temu dupkowi, ani jednemu jego słowu. Ten zboczeniec to pieprzony hipokryta. Swoją drogą wcześniej też mu nie ufał. Justin nigdy nie był zbyt ufny, wręcz przeciwnie. Już w pierwszym tygodniu pobytu powinien był wiedzieć, że z tego faceta niezły oszust, i tyle.

Pierwszego tygodnia Eric zabrał go ze sobą na spotkanie, które Ojciec nazywał „rytuałem oczyszczenia”. Wszyscy musieli wyznać na piśmie swoje najbardziej zawstydzające postępki, a także swoje największe lęki. No i rzecz jasna należało to potem podpisać własnym imieniem i nazwiskiem.

– Nikt więcej nie ujrzy tych wyznań – zapewniał Ojciec jak zwykle gładko i hipnotycznie. – A podpisy to tylko ćwiczenie dla was, żebyście wzięli odpowiedzialność za waszą przeszłość i spojrzeli w twarz waszym lękom.

Następnie kazał im wrzucić kartki do czarnego, porysowanego metalowego pudełka. Poproszono Justina o ich zebranie, a gdy już to zrobił, polecono, by złożył je za potężnym drewnianym krzesłem Ojca, które wyglądało jak tron. Z obu jego stron stali potężni ochroniarze. Pod koniec dnia Ojciec przyniósł czarne, pełne tajemnic pudełko, i wrzucił do niego zapaloną zapałkę. Tak więc sekretne wyznania spłonęły. Przyjęto to z westchnieniami ulgi. Ale Justin natychmiast zauważył, że na tym drugim czarnym pudełku nie było żadnych zarysowali.

Kiedy później powiedział Ericowi o cudownym zniknięciu porysowanego pudełka, brat mało nie urwał mu głowy.

– Czasami trzeba po prostu mieć wiarę. Jeśli nie potrafisz tego zaakceptować, nigdy nie będziesz tu należeć. – Był bardzo zdenerwowany i mówił tonem, jakim nigdy nie zwracał się do brata. Justinowi wydało się nawet, że Eric wcale nie jego chce przekonać, ale próbuje przekonać samego siebie.

Przeskakując kozły do rąbania drewna, przechodząc przez drewniane szczapy i mijając jakieś archaiczne sprzęty, Justin na skróty szedł do stołówki. Nie mógł sobie wybić z głowy, że za złote spinki do koszuli Ojca można by kupić wózek widłowy i pozbyć się tego żenującego starego traktora z pordzewiałym pługiem przyczepionym z tyłu.

W pewnej chwili doleciał do niego smród śmietnika i nagle pożałował, że biegnie na skróty. Nic dziwnego, że wszyscy omijali to miejsce. Wracając zatem zakolami na główną drogę, zobaczył paru mężczyzn, którzy za stosami śmieci kopali ziemię. Może wreszcie zakopią ten śmierdzący gnój? Przystanął, i wtedy przekonał się, że mężczyźni chowają do ziemi coś, co przypomina kasy pancerne.

– Hej, Justin.

Odwrócił się, Alice machała do niego zza stosu drewna. Próbowała pokonać ten labirynt. Jej miękkie włosy lśniły w porannym słońcu, miała na sobie czyste świeże ubranie. Jej skarpetki na pewno nie były mokre. Justin pożałował nagle, że nie skorzystał z przysługujących mu dwu minut pod prysznicem. Alice patrzyła na niego, a na jej twarzy pojawił się ten słodki wyraz troski.

– Co robisz, Justin? Tam nie wolno nikomu chodzić.

– Chciałem pójść na skróty.

– Chodź tutaj, znikajmy stąd, zanim ktoś nas zauważy. – Wzięła go za rękę, ale on ani drgnął.

– Co ci faceci tam robią?

Spojrzała na niego ze znaczącą zmarszczką na czole, zmrużyła oczy i zasłoniła je przed słońcem wolną ręką, patrząc we wskazanym przez niego kierunku.

– Nie twoja sprawa.

– A więc nie wiesz?

– Nieważne. Proszę, lepiej będzie, jeśli cię tu nie przyłapią.

– Bo co? Nikt nie będzie ze mną rozmawiał przez parę tygodni? A może odbiorą mi moją rację gumowego ryżu i fasoli.

– Justin, przestań.

– Powiedz mi, co oni tam zakopują, to grzecznie sobie pójdę bez jednego słowa.

Puściła jego rękę, raczej ją odepchnęła, a on zdał sobie sprawę, że głupio się zachował. Była jedyną ważną osobą w jego życiu, a on tak ją wkurza, zupełnie jakby zapomniał, ile Alice dla niego znaczy.

– Zakopują pieniądze, które zebraliśmy w czasie wczorajszego spotkania.

Pod koniec każdego spotkania puszczano w ruch sześć wiklinowych koszy z prośbą o „wyraz wdzięczności” Bogu, jak nazywał to Ojciec. Zazwyczaj z koszy dosłownie się przelewało.

– Co to znaczy, po co je zakopują?

– Zakopują wszystkie pieniądze, które uda nam się zebrać.

– Zakopują je w ziemi?

– Nic im się nie stanie. Wkładają do tych pojemników środek na mole, żeby banknoty nie uległy zniszczeniu.

– Ale dlaczego je zakopują?

– A co mają z nimi zrobić? Bankom nie można wierzyć, bo kontroluje je rząd. Sekretarki automatyczne i przelewy elektroniczne są także monitorowane przez rząd, który może zabrać twoje pieniądze, kiedy tylko mu się spodoba.

– No dobra, to czemu ich nie zainwestować, na przykład w giełdę?

– Justin, co ja mam z tobą zrobić? – Alice poklepała go po ramieniu, uśmiechając się przy tym, jakby powiedział kiepski dowcip. – Giełda jest także pod kontrolą rządu. Nie uczyłeś się na historii o Wielkim Kryzysie? – Mówiła do niego swoim nauczycielskim tonem, ale przynajmniej zniknęły jej zmarszczki. – Zawsze gdy notowania giełdy gwałtownie spadają, dzieje się tak za sprawą rządu, który kradnie ciężko zarobione pieniądze obywateli i każe im wszystko zaczynać od nowa.

Justinowi jakoś nigdy nie przyszło to do głowy. Owszem, jego ojciec wpadł w niezłą furię, kiedy stracił pieniądze na giełdzie, słyszał też bluzgi sąsiada, którego ponoć wykiwał makler, lecz Alice wiedziała o tych sprawach naprawdę dużo. Ale cóż, nigdy nie był dobry ani z historii, ani z ekonomii. Wzruszył więc tylko ramionami, udając, że wszystko rozumie, a kiedy Alice znów wzięła go za rękę, pozwolił się poprowadzić, ciesząc się dotykiem jej delikatnej skóry. Chciał spytać ją o minioną noc. O Ojca i jego zboczone działania. Z drugiej jednak strony wcale nie miał ochoty do tego wracać. Wolał zapomnieć, że coś takiego miało miejsce. Może lepiej będzie, jeśli oboje zapomną.

W drodze do stołówki Justin postanowił, że później spróbuje oszacować, ile pieniędzy znajduje się w tym dole. Nie mógł przestać myśleć, kto jeszcze o tym wie. Może wcale nie będą musieli z Erikiem podróżować stopem, kiedy już zdecydują się stąd odejść.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY

FDR Memorial

Waszyngton

Ben Garrison włożył z powrotem rękawiczki i klepnął tył aparatu, zamykając w nim nową rolkę filmu. Nie miał ochoty tracić ani chwili czasu, ani też dawać detektyw Racine okazji, żeby zmieniła zdanie. Podszedł bliżej, skupiając się na twarzy denatki. Wyglądała tak spokojnie, zupełnie jak pogrążona we śnie, choć siedziała wsparta o drzewo. Fascynował go niebieski odcień skóry. Ciekawe, czy to z powodu chłodu poprzedniej nocy, czy też może jest to reakcja na uduszenie?

Jeszcze bardziej fascynujące były muchy, setki much, nachalnych i niezwracających uwagi na działania policjantów i detektywów, którzy badali teren, robiąc przez to sporo zamieszania. Były ogromne i czarne, nie takie zwyczajne domowe muchy. Zdawało się, że zajęły wszystkie otwory w ciele zabitej, zwłaszcza te, gdzie było ciepło i wilgotno, na przykład oczy i uszy. Ożywiły też ciemne włosy łonowe. W ich gęstwinie Ben dostrzegał już mlecznoszare jajeczka.

Śmierć i jej rytuały oraz wszelkie naturalne procesy, które się z nią wiążą, nieodmiennie go zdumiewały. Nieważne, ile ciał już widział, fascynacja pozostała ta sama. Niecałe dwadzieścia cztery godziny wcześniej to ciało było ciepłe i pulsowało życiem, coś w nim mieszkało. W Nowej Kaledonii starzy ludzie nazywali to „cień duszy”. Eskimosi z Bering Strait mówili po prostu „dusza”. Teraz, cokolwiek to było, zniknęło. Rozmyło się w powietrzu, pozostawiając pustkę, dziurawy kadłub na pożarcie robakom.

Czytał gdzieś, że ludzkie zwłoki, jeśli zostaną wystawione na żer insektów podczas upalnego lata, po tygodniu tracą około dziewięćdziesięciu procent wagi. Insekty są z pewnością przewidywalne i skuteczne. Szkoda, że to samo nie dotyczy ludzi. Jego praca byłaby wtedy o wiele łatwiejsza.

21
{"b":"102273","o":1}