Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

– Czekaj no – przerwała Gwen. – Jeśli Everett nie wie o nakazie aresztowania, to skąd te ciała, które znalazła grupa uderzeniowa?

– Cunningham mówi, że ludzie z grupy uderzeniowej dali im znać, że się zbliżają. Tam jest za dużo min pułapkowych, żeby niepostrzeżenie zakraść się do środka. Uważają, że ci, którzy zostali w obozie, wpadli w popłoch i zrobili jedyną rzecz, do której zostali przygotowywani w razie, gdyby FBI zapukało do ich drzwi.

– Jezu! Oni byli nie tyle przygotowani, co zaprogramowani. Co za potworne pranie mózgów… Maggie, mamy pewność, że nie kontaktowali się z Everettem?

– Na pewno nie byli w kontakcie. Nie zdążyliby. To się stało bardzo szybko.

– A co z Caldwellem?

– Został poinformowany o nakazach aresztowania, ale nie dostał cynku, że wchodzimy do obozu. To miało być pełne zaskoczenie, żeby nikt nie poniósł szwanku. No i wyszło jak wyszło.

Mówiąc to, Maggie unikała wzroku Gwen. Raptem Harvey czmychnął pod jej biurko, więc sięgnęła ręką w dół, ratując drugi but do tenisa.

Położyła oba buty na półce, z dala od zasięgu jego pyska. Wielkie psisko siedziało teraz i patrzyło na nią, jakby czekało na jakąś rekompensatę. Gwen także patrzyła w milczeniu. Wiedziała, że Maggie celowo odwraca jej uwagę od spraw ważniejszych. Świetnie udawało jej się przekazywać przyjaciółce wszystkie gorzkie detale, nie poruszając przy tym tematu matki. A Gwen dobrze pamiętała, jak Maggie niezliczoną ilość razy wspominała nowych przyjaciół swojej matki, Emily i Stephena. Stephen Caldwell to pewnie właśnie ten Stephen.

– A jak się ma ta podwójna lojalność Caldwella – nie wytrzymała się w końcu Gwen – do twojej matki i jej bezpieczeństwa?

– Nie wiem. O ile nam wiadomo, wciąż jest z Everettem. Tak samo jak moja matka. – Kiedy znów usiadła w fotelu, Harvey przyszedł do niej, kładąc łeb na jej kolanach, jakby tego właśnie oczekiwała. Cóż, taki mieli uświęcony obyczaj. Maggie głaskała psa, opierając swoją głowę o miękką poduszkę. – Próbowałam z nią rozmawiać o Everetcie, a skończyło się… To było okropne.

Gwen wiedziała, że powinna teraz milczeć. Maggie nie mówiła jej wiele o swoim dzieciństwie, a to, co Gwen wiedziała o jej relacjach z matką, pochodziło z jakichś napomknień, obserwacji przez lata znajomości i kilku przypadkowych wyznań Maggie.

Gwen wiedziała więc o alkoholizmie Kathleen O’Dell, a stosunkowo niedawno poznała prawdę o jej próbach samobójczych, choć w czasie, gdy się przyjaźniły, takich prób było kilka. Ale Maggie zachowywała wszelkie sprawy dotyczące matki wyłącznie dla siebie, i czy to dobrze, czy źle, Gwen na to pozwalała, mając nadzieję, że przyjdzie taki dzień, kiedy przyjaciółka sama podzieli się z nią swoimi zmaganiami. Tego wieczoru i pod presją wydarzeń Gwen spodziewała się uzyskać jakiś wgląd w tę sprawę. Oparła się o róg biurka i czekała, tak na wszelki wypadek.

– Ona zawsze rani, cokolwiek robi czy mówi – powiedziała cicho Maggie, nie ruszając głowy z poduszki, nie patrząc na Gwen. – Nie tylko mnie, także siebie. Jakby żyła tylko po to, by wciąż od nowa mnie karać.

– A za co miałaby cię karać, Maggie?

– Za to, że bardziej kochałam ojca.

– Może to nie ciebie próbuje ukarać.

Maggie podniosła wzrok i popatrzyła na nią zamglonym wzrokiem.

– To znaczy kogo?

– Może ona wcale nie ciebie chce ukarać. Czy przyszło ci kiedyś do głowy, że przez te wszystkie lata próbuje ukarać samą siebie?

ROZDZIAŁ SIEDEMDZIESIĄTY

Czwartek

28 listopada

Święto Dziękczynienia

Cleveland, Ohio

Kathleen patrzyła na jezioro Erie i po raz pierwszy od lat zatęskniła za Green Bay w stanie Wisconsin. Ciepły wiatr, za ciepły na tę porę roku, przewiał jej włosy. Chciała zapomnieć o wszystkim i zostawić to za sobą jak jeszcze jedną czarną dziurę w jej przeszłości. Chciała zdjąć buty, pobiec na plażę i spędzić resztę dnia, resztę tygodnia, resztę życia, spacerując bez celu, bez innego celu niż ten, żeby czuć piasek między palcami.

– Cassie zacznie dzisiejsze spotkanie – powiedział za jej plecami wielebny Everett.

Obejrzała się przez ramię, nie ruszając się z miejsca przed otwartymi drzwiami patio. Wielebny Everett zameldował się w eleganckim hotelu. Chciał wziąć prysznic, ogolić się i mieć dostęp do telefonu, żeby sfinalizować ostatnie przygotowania. Wcześniej, kiedy korzystała z łazienki, zdumiała się wspaniałymi luksusami: perfumowanymi mydłami, kompletem do czyszczenia butów, prawdziwą brzytwą do golenia, a nie jakąś tam jednorazówką, czepkiem pod prysznic, a nawet słoiczkiem pełnym patyczków higienicznych.

Teraz, kiedy Stephen i Emily robili notatki skupieni na każdym słowie, które wielebny Everett przekazywał ich trójce, Kathleen stała w milczeniu, ciesząc się słońcem i lekkim wiatrem.

Czuła, że po ostatniej nocy poniżającego rytuału, a potem podróży zatłoczonym autobusem, musi się nauczyć na nowo oddychać. Miała nadzieję, że świeże powietrze i słońce pozwolą jej pozbyć się gorącego oddechu Everetta, odgłosu jego jęków i stęknięć, kiedy wchodził w nią raz za razem. A gdy skończył, wskazał palcem na ubrania i kazał jej się ubrać tak chłodnym tonem, jakiego jeszcze u niego nie słyszała. Oznajmił, że musiała poddać się temu rytuałowi oczyszczenia, by mógł jej znowu zaufać.

Bez słowa włożyła swoje rzeczy na lepkie od potu ciało. Zapach jego płynu po goleniu był tak silny, że zbierało jej się na wymioty. Kiedy opuściła przedział, wracając na swoje miejsce, nie mogła pozbyć się myśli, że Everett pozbawił ją resztek szacunku, jaki jeszcze miała dla samej siebie.

– FBI najprawdopodobniej otoczy park – oznajmił Stephen. – Ojcze, nawet nie myśl, żeby wyjść do ludzi na dzisiejszym spotkaniu.

– O której będzie gotowy samolot?

– Według rozkładu ma odlecieć o siódmej. Musimy być tam wcześniej, żeby wejść na pokład.

– Skąd mamy pewność, że FBI nie będzie na lotnisku?

– Ponieważ powiedziałem im, że będziesz na spotkaniu. Że nie spodziewasz się aresztowania w publicznym miejscu. Nawet jeżeli coś podejrzewają, mogą ewentualnie czekać na lotnisku międzynarodowym, ale na pewno do głowy im nie przyjdzie sprawdzać rządowy samolot towarowy z pomocą humanitarną, odlatujący z prowincjonalnego Cuyahoga County Airport.

Wielebny Everett nagrodził Stephena uśmiechem.

– Bardzo dobrze. Jesteś dobrym człowiekiem, Stephen. Zrewanżuję ci się odpowiednio, kiedy dotrzemy do Ameryki Południowej. Masz na to moje słowo.

Wielebny usiadł, żeby dokończyć posiłek zamówiony do pokoju. Przed nim leżała srebrna taca z kilkoma gatunkami sera, świeżymi owocami, koktajlem z krewetek i bochenkiem francuskiego chleba. Nie zapraszał innych do poczęstunku. Kathleen zdawało się nawet, że obserwowanie ich w tej sytuacji sprawia wielebnemu przyjemność.

Żadne z nich nie jadło nic od lunchu poprzedniego dnia, a nadeszła już pora kolacji. Czy to jakaś kolejna ważna lekcja, kolejne ważne poświęcenie, które mają pokornie zaakceptować?

Odwróciła się ku kojącemu widokowi wody. W tej chwili była to jedyna rzecz, która nie zagrażała jasności jej umysłu.

– Więc na pewno nie pójdzie Ojciec na spotkanie? – spytał raz jeszcze Stephen.

– Myślę, że zostanę tutaj do czasu wyjazdu. Ale wy troje musicie zamienić się podczas spotkania w moje uszy i oczy. Musicie zebrać tych, którzy są na liście, kiedy przyjdzie na to pora. Spotkanie poprowadzi Cassie, żeby wszystko wyglądało normalnie.

Zdumiona Kathleen obróciła się na te słowa.

– To ona z nami nie pojedzie?

Jak daleko sięgała pamięć, Cassie była na każde życzenie wielebnego Everetta i pewnie zaspokajała też jego pożądanie.

– To wspaniała kobieta, Kathleen, ale jestem pewny, że w Ameryce Południowej nie brakuje pięknych ciemnoskórych kobiet, które dałyby wszystko, żeby zostać moimi asystentkami.

69
{"b":"102273","o":1}