Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

Do uszu Erica dobiegł trzask złamanej gałęzi. Natychmiast chwycił za broń. Pozostali także to usłyszeli i szybko przeczołgali się po drewnianej podłodze, wracając na swoje stanowiska.

Eric nie zwracał uwagi na denerwujące walenie własnego serca. Krople potu spływały mu po plecach, a palce trzęsły się tak mocno, że trzymał je z dala od spustu. Czy snajperzy zajęli już swoje pozycje? Albo, co gorsza, może agenci szykują się do podpalenia domu, tak samo, jak zrobili w Waco? Ojciec ostrzegał ich przed płomieniami Szatana. Biorąc pod uwagę ilość materiałów wybuchowych, które składowali w piwnicy pod drewnianą podłogą, w ciągu kilku sekund znaleźliby się w niezłym piekle. I to bez drogi ucieczki.

Po raz kolejny światło reflektorów uderzyło w szyby.

Wszyscy pochowali się jak szczury, wciskając się we własne cienie. Eric niechcący uderzył strzelbą o kolano i osunął się po ścianie. Dostał gęsiej skórki. Jego nerwy znajdowały się na granicy wytrzymałości, serce tłukło się o żebra, nie pozwalając swobodnie oddychać.

– No i znowu – mruknął, gdy z głośnika na zewnątrz ryknął jakiś głos.

– Nie strzelać. Mówi agent specjalny Richard Delaney z FBI. Chcę tylko z wami porozmawiać. Może uda nam się rozwiązać to nieporozumienie bez pomocy kul.

Eric miał chęć wybuchnąć śmiechem. Kolejne gówniane bzdury. Ale żeby się zaśmiać, musiałby się ruszyć, a on niczym tknięty paraliżem tkwił przyklejony do ściany, i tylko zaciśnięte na karabinie ręce mu drżały. Dałby głowę, że chodzi o kule, a nie żadne tam słowa. Już nie.

David odsunął się od aparatu nadawczo-odbiorczego i z bronią luźno spuszczoną u boku podszedł do frontowego okna. A ten co znowu wyprawia? Eric dojrzał jego twarz w świetle reflektorów. Spokojne oblicze Davida nasłało na niego kolejną falę lęku.

– Nie pozwólcie schwytać się żywcem – skrzypiał tymczasem głos Ojca. -Jesteście bohaterami, dzielnymi wojownikami. Sami wiecie, co trzeba zrobić.

David kroczył w stronę okna, jakby niczego nie słyszał, jakby stracił słuch. Zahipnotyzowany oślepiającą jasnością, przystanął. Wysoki i szczupły, w aureoli światła przypominał Ericowi podobizny świętych z katechizmu.

– Dajcie nam minutę! – krzyknął David. – Potem wyjdziemy, panie Delaney, i porozmawiamy. Ale tylko z panem, z nikim innym.

Zanim David wyjął z kieszeni kurtki plastikowy woreczek, Eric zorientował się, że to kłamstwo, i że nie będzie żadnego spotkania ani rozmowy. Na widok czerwono-białych kapsułek zakręciło mu się w głowie. Nie, to chyba sen. Musi być jakieś inne wyjście. Nie chce jeszcze umierać. Nie teraz, nie w taki sposób.

– Pamiętajcie, że taka śmierć to śmierć honorowa. – Głos płynął sobie gładki i czysty, zupełnie jakby Ojciec stał tuż obok nich i właśnie komentował myśli Erica. – jesteście bohaterami, każdy z was jest bohaterem. Szatan nie ma do was dostępu.

Pozostali ustawili się w kolejce jak barany idące na rzeź, każdy pobrał śmiertelną kapsułkę i trzymał ją w dłoni z szacunkiem niczym hostię. Nikt się nie sprzeciwił. Na ich twarzach widniał wyraz ulgi, która nadeszła na skutek przedawkowanego strachu i zmęczenia.

Eric tkwił w miejscu, unieruchomiony przez konwulsje paniki. Kolana miał tak miękkie, że nie mógł się podnieść na nogi. Ściskał karabin, trzymając się go z całej siły, jakby było to jego ostatnie koło ratunkowe. David, zorientowawszy się w sytuacji, podszedł do niego i podał mu kapsułkę na wyciągniętej dłoni.

– W porządku, Eric. Połknij ją, nic nie poczujesz. – Jego głos był tak opanowany i pozbawiony wyrazu jak jego twarz. W oczach miał pustkę, jakby już uciekło z nich życie.

Eric wpatrywał się w maleńką kapsułkę, niezdolny do jakiegokolwiek ruchu. Ubranie przykleiło mu się do ciała i nasiąknęło potem. A z radia wciąż sączył się ten sam głos:

– Czeka na was wszystkich o wiele lepszy świat. Nie obawiajcie się. Jesteście dzielnymi bojownikami, powodem naszej wielkiej dumy. Wasze poświęcenie uratuje setki innych.

Eric wziął kapsułkę drżącymi palcami, z wahaniem, które kazało Davidowi stać nad nim. David włożył swoją kapsułkę do ust i przełknął głośno, a potem czekał, aż to samo zrobią pozostali, w tym Eric. Ten ujrzał w oczach dowódcy, w jego ściągniętej twarzy, nadzwyczajny spokój. A może zżerał go już cyjanek potasu?

– A teraz wy – syknął David przez zaciśnięte zęby.

Wszyscy go posłuchali, Eric również. Uradowany David wrócił do okna i zagrzmiał:

– Już w porządku, panie Delaney. Możemy z panem porozmawiać! – Potem podniósł broń i oparł ją na ramieniu.

Zgadując z ustawienia strzelby, Eric domyślał się, że David bez pudła trafi tego Delaneya w głowę i agent skończy życie, nim padnie na ziemię. A oni wszyscy zdechną, zanim David wystrzeli cały magazynek, a żołnierze Szatana staranują drzwi domku letniskowego.

Eric, tak jak pozostali, leżał w oczekiwaniu na pierwszy strzał. Czekali, by cyjanek przedostał się z pustego żołądka do krwi. To nie powinno zająć więcej niż jakieś dziesięć minut. Liczyli na to, że zakończą życie, nim zaczną tracić oddech.

Wtem rozległ się strzał. Eric przyłożył policzek do zimnej podłogi. Czuł wibracje, słyszał trzask tłuczonego szkła i krzyki osłupienia na zewnątrz.

Gdy jego towarzysze czekali na śmierć, Eric Pratt po kryjomu wypluł ukrytą w ustach czerwono-białą kapsułkę. Nie, nie zamierza przemienić się w pudełko kości, jak stało się to z jego młodszym bratem. Woli podjąć ryzyko i spróbować swoich sił w walce z Szatanem.

ROZDZIAŁ DRUGI

Waszyngton

Obcasy pantofli Maggie O’Dell stukały po nędznym linoleum, zapowiadając jej nadejście. Jasno oświetlony korytarz, który przypominał pomalowany na biało betonowy tunel, ział pustką. Żadnych głosów, żadnych hałasów zza mijanych drzwi. Ochroniarz na parterze poznał ją, nim pokazała mu przepustkę, i puścił bez sprawdzenia dokumentu.

– Dzięki, Joe.

Odpowiedział jej uśmiechem, nie zorientowawszy się, że ukradkiem zerknęła na plakietkę z jego imieniem i nazwiskiem.

Zwolniła, żeby spojrzeć na zegarek. Do wschodu słońca brakowało jeszcze dwu godzin. Jej szef, zastępca dyrektora Kyle Cunningham, korzystając z telefonu, wyciągnął ją z łóżka. Zresztą nie była to jakaś wyjątkowa sytuacja. Jako agentka FBI Maggie przyzwyczajona była, że telefon dzwoni o każdej porze dnia i nocy. Nie było też nic dziwnego w tym, że szef wcale jej nie obudził, a jedynie przerwał rutynowe przerzucanie się po pościeli. Znowu obudziły ją koszmary. Bank jej pamięci obfitował w znaczną liczbę krwawych, przewracających wnętrzności obrazów, które wystarczą jej chyba na całe lata. Na samą tę myśl zacisnęła zęby, zdając sobie przy okazji sprawę, że idzie ze zwiniętymi w kułak, opuszczonymi po bokach dłońmi. Otworzyła je gwałtownie, wyprostowała palce i poruszyła nimi, jakby chciała je ukarać za to, że ją zdradzają.

Jedno było w każdym razie zaskakujące w telefonie Cunninghama: jego spięty i zdenerwowany głos, który z kolei stał się powodem zdenerwowania Maggie. Ten człowiek był wręcz uosobieniem opanowania i równowagi. Pracowała z nim od dziewięciu już prawie lat i odkąd pamiętała, zawsze mówił spokojnie, chłodno i rzeczowo. Nawet wtedy, gdy ją za coś upominał. Tym razem przysięgłaby, że słyszała lekkie drżenie w tym głosie, emocje, które musiały wypłynąć na powierzchnię. To wystarczyło, żeby ją poważnie zaniepokoić. Jeśli ta sprawa tak bardzo wyprowadziła Cunninghama z równowagi, to znaczy, że jest źle. Bardzo źle.

Podał jej przez telefon kilka faktów, choć było jeszcze za wcześnie na szczegóły. A więc gdzieś w stanie Massachusetts nad rzeką Neponset doszło do wymiany ognia między agentami FBI i ATF oraz grupą mężczyzn ukrywających się w domu letniskowym. Trzech agentów odniosło rany, jeden zginął. Pięciu podejrzanych z domu letniskowego nie żyje. Szósty, jedyny, który przeżył, został przewieziony do Bostonu i zamknięty w areszcie federalnym. Służby wywiadowcze nie wiedzą jeszcze, kim jest ten młody człowiek, co to za grupa ani w jakim celu zgromadziła arsenał broni. A także dlaczego ci ludzie strzelali do agentów, a potem odebrali sobie życie.

2
{"b":"102273","o":1}