– Nie wiem, co to jest, cholera, ale powiedz mi, że to nie ten sam ślad, który znaleźliśmy wczoraj rano obok pomnika.
Maggie rozejrzała się raz jeszcze. Tak, podobieństwo było zbyt duże, żeby to był przypadek.
– Czterdzieści osiem godzin, to znaczy, że została zamordowana w sobotnią noc. Ale dlaczego najpierw wybrał sobie na cel i zamordował córkę senatora, a potem jakąś przypadkową bezdomną kobietę?
– Może po prostu ten gość to jakiś pojebaniec? – zasugerowała Racine.
– Nie, to jest bardzo dobrze przemyślane i zorganizowane. – Maggie spojrzała na Prasharda.
– Wayne, mógłbyś jej zajrzeć do ust?
– Tutaj?
– Tak. To nam bardzo pomoże i przyspieszy sprawę, jeśli przekonamy się, czy tam coś jest.
– No nie wiem. – Prashard wzruszył ramionami i przekrzywił głowę, jakby Maggie kazała mu wykonać pełną autopsję pod gołym niebem. – Tak się nie robi.
– Och, nie chrzań, Prashard! – krzyknęła Racine. – Zrób to i już.
Ku zdumieniu Maggie, koroner natychmiast wyjął ze swojej torby lateksowe rękawiczki i kleszcze, a następnie sztywno pochylił się nad ciałem, zamiast przyklęknąć.
Maggie zerknęła na Racine, która nie była ani zadowolona, ani zła z powodu Prasharda. Podeszła do niego, skrzyżowała ręce na piersi i czekała z miniaturową latarką, żeby zaświecić do gardła ofiary. Wtem do tunelu wpadło światło księżyca i oświetliło całą twarz zmarłej, aż jej oczy zalśniły.
– Jezu święty! – zawołała Racine. – Aż mnie ciarki przeszły. – Spojrzała na Maggie, która starała się przypomnieć sobie, kiedy ostatnio była pełnia. Chyba właśnie się zbliża. Czy to coś znaczy?
– Czego dokładnie szukamy? – spytał Prashard, odklejając taśmę z ust denatki, centymetr po centymetrze, żeby nie naruszyć skóry. Maggie podstawiła plastikowy woreczek, żeby Wayne wrzucił doń taśmę.
– Powinna tam być kapsułka – odparła Racine. – Sprawdź wnętrze policzków.
– To znaczy trucizna?
– Prashard, po prostu sprawdź! – Była naprawdę zdenerwowana.
Udało mu się w końcu rozewrzeć usta denatki, ale zanim włożył tam palec w rękawiczce, zaczęły się z nich wysypywać drobne monety.
– Co, do licha? – Racine zaświeciła latarką, tak że nawet stojąca za nią Maggie widziała to bardzo wyraźnie.
Jama ustna kobiety była niczym czarna, sfatygowana maszyna wypełniona lśniącymi monetami, które wypluwała, jakby ktoś właśnie zgarnął pulę.
ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY PIERWSZY
Wtorek
26 listopada
Boston, Massachusetts
Ze swojego narożnego apartamentu w Ritz-Carlton Ben Garrison miał widok na park Boston Common z jednej strony i Charles River z drugiej. Ten komfortowy apartament był nagrodą, która należała mu się od dawna, i oby przyniósł mu szczęście i zapowiadał same dobre rzeczy w przyszłości. Ben nie był przesądny, ale wierzył, że odpowiednie nastawienie ma ogromną moc sprawczą. W końcu nie ma nic złego w odrobinie przyjemności, a potem postara się, żeby było jeszcze lepiej. Dzięki temu wszystko, z czym musi się borykać, okaże się warte zachodu. Na przykład jakieś durne telefony i przesyłka z karaluchami to drobiazg w porównaniu z tym, z czym musiał się zmierzyć w przeszłości.
Pamiętał, jak kilka lat wstecz mieszkał w przeciekającym jednoosobowym namiocie, w śmierdzącym, pełnym szczurów magazynie w Kampali, w Ugandzie. Przez kilka miesięcy uczył się języka suahili, żeby móc się porozumieć z tubylcami i zyskać ich zaufanie. Ten wysiłek mu się opłacił. W krótkim czasie zdobył zdjęcia, które rozpętały sprawę szalonego naukowca, ściągającego bezdomnych z ulic Kampali do swoich radykalnych eksperymentów.
Ben wciąż miał część z tych zdjęć na ścianach swojej ciemni. Jedna z kobiet, żeby wyżywić piątkę swoich dzieci, pozwoliła owemu tak zwanemu naukowcowi odciąć sobie zupełnie zdrowe piersi. Pozostała jej po tym blizna, która wyglądała tak, jakby jakiś szaleniec odrąbał jej biust maczetą. Stary mężczyzna sprzedał z kolei swoje prawe ucho za paczkę papierosów.
Ben wybrał wówczas czarno-biały film, żeby wydobyć detale i faktury naturalnym bocznym światłem. Kiedy wywołał kliszę, dla podkreślenia dramatycznego efektu wziął do odbitek papier wysokiej klasy, dzięki czemu czerń nabrała głębi i jedwabistości, a biel stała się oślepiająca. Za pomocą tej swoistej magii przekształcił ohydne ludzkie blizny w prawdziwą sztukę.
Był geniuszem w wychwytywaniu beznadziei, przelotnego błysku rozpaczy. Jeśli tylko czekał cierpliwie, zawsze udawało mu się dojrzeć to w oczach modela. Tak, prawdziwie po mistrzowsku rejestrował na filmie emocje, od przerażenia do zazdrości, od strachu do złości. W końcu oczy są oknami duszy, a Ben wiedział, że któregoś dnia utrwali na filmie i duszę. Tylko cierpliwości.
W tamtym czasie zarówno „Newsweek”, jak i „Time” opracowywały historię szalonego naukowca, ale żadne z pism nie dysponowało zdjęciami, nie miał ich nikt prócz Bena. Kiedy zamienił te zdjęcia na niezłą garść forsy, nagrodził się tygodniem na jachcie z jakąś kelnereczką, której imię nie zapisało się w jego pamięci. Za to pamiętał śliczną wytatuowaną różę na jej zgrabnym małym tyłku. Miał nawet jej zdjęcie na ścianie ciemni, a dokładniej zdjęcie tego tatuażu. To było dawno, wczasach, kiedy szybki seks nakręcał go i na jakiś czas satysfakcjonował. Ale nic nie może się równać z gorączką ostatnich paru tygodni.
Oczywiście najbardziej ucieszyłby się, widząc gładką buźkę pieprzonego Everetta, kiedy w końcu odwiedzi go FBI. Ostatecznie nawet ta Racine i banda jej glin jaskiniowców jakoś się w tym połapią, i to wkrótce. Chociaż jeśli federalsi zorganizują najazd na obóz Everetta, śledztwo nie będzie już potrzebne. A jeżeli wielebny domyśla się, że grozi mu aresztowanie, to z pewnością jego zaślepione owieczki są już przygotowane do posłusznego samobójstwa, tak samo jak podczas nalotu na ten gówniany dom letniskowy nad Neponset River.
Ben usłyszał o kapsułkach z cyjankiem od agenta, który brał udział w tamtych wydarzeniach. Jeszcze parę drinków i facet wyjawiłby więcej szczegółów, ale Benowi w zupełności wystarczyły kapsułki. Poza tym sam je widział, kiedy spędził dwa dni w obozie Everetta, w tym bunkrze z betonu, który bardziej przypominał więzienie niż utopię, jak nazywał to wielebny.
Ben odkrył także, że Everett ma wystarczająco dużo materiałów wybuchowych, żeby zrobić całkiem sporą dziurę w Appalachach. Szalone w tym wszystkim było to, że nie zamierzał ich wykorzystać w jakimś ataku terrorystycznym. To samo dotyczyło zresztą broni zgromadzonej w domu letniskowym. Żadnych zbrodniczych planów, żadnej konspiracji, o nie. Wszystko to miało służyć wyłącznie obronie jego pieprzonych fortyfikacji w przypadku, gdyby ktoś śmiał się tam dostać i zabrać stadko wielebnego. To byłoby jakieś skrzyżowanie Kool-Aid Jima Jonesa* [*Jim Jones (James Warren Jones), 1931-1978 – przywódca sekty religijnej The People’s Tempie. Głosił rychły koniec świata na skutek wojny nuklearnej oraz ideę Translation, czyli wspólne samobójstwo członków sekty, dzięki czemu znajdą oni nowe szczęśliwe życie na innej planecie. Z powodu podejrzeń o nielegalną działalność część sekty przeniosła się z USA do Jonestown w Gujanie. Po zamordowaniu senatora Leo Ryana, który przybył do Jamestown, by sprawdzić doniesienia o łamaniu praw człowieka, członkowie sekty popełnili zbiorowe samobójstwo za pomocą trucizny, najpewniej cyjanku. (Przyp. tłum.)] i bomby Tima McVeigha* [*Tim (Timothy) McVeigh – były wzorowy żołnierz armii USA, uważał się za obrońcę konstytucji i bohatera. 19 kwietnia 1995 roku, używając ciężarówki wyładowanej materiałami wybuchowymi, dokonał głośnego ataku terrorystycznego na biurowiec Alfred P. Murrah Building w Oklahoma City. (Przyp. tłum.)]. Ależ bałagan mieliby federalsi do sprzątnięcia. No i nieźle by się musieli tłumaczyć, bo trupów byłoby tu w bród. Rekordowa jatka bez dwóch zdań. Waco wyglądałoby przy tym jak dziecinada.