Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

– To niemożliwe – rzucił spontanicznie, patrząc na O’Dell. – To zdjęcie musiało być zrobione tuż po jej śmierci.

– No właśnie.

Tully raz jeszcze podniósł statyw, już niemal pewny, że to jego nogi pozostawiły te tajemnicze ślady znalezione w miejscach zbrodni.

– To by znaczyło, że on jest na miejscu zbrodni przed policją. Co ten cholerny Garrison knuje?

– O wiele ważniejsze jest, skąd wie przed nami o morderstwach.

– O’Dell, wróciła pani – przerwał im Cunningham, wchodząc do pokoju. Niósł ze sobą kubek z kawą, którą popijał małymi łykami, jakby nie miał czasu albo cierpliwości robić tylko jednej rzeczy naraz.

– Wie pan już, czy agenci dotarli do obozu? – spytała.

– Może pani usiądzie – powiedział, wskazując jej krzesło.

Tully, widząc, że O’Dell znieruchomiała, natychmiast poczuł, że sztywnieją mu mięśnie.

– Kolejna strzelanina, tak? – dopytywała się słabym głosem.

– Niezupełnie.

– Eve powiedziała mi, że Everett nie da się wziąć żywcem. Że ich przygotowywał do samobójstwa, jak tych chłopców z domu letniskowego. – Na pozór mówiła spokojnie, ale Tully widział, jak zwija prawą ręką brzeg kurtki. – Więc nie chce się poddać, tak?

– Prawdę mówiąc… – Cunningham zdjął okulary i przetarł oczy. Tully wiedział, że szef nigdy nie gra na zwłokę i nie zwodzi, chociaż ostatnio stał się mniej przewidywalny. – Everetta już tam nie ma. Zniknął. Prawdopodobnie jest w drodze do Ohio albo do Kolorado. – Cunningham położył dłoń na jej ramieniu. – To nie wszystko, Maggie. W obozie znaleziono ludzi. W krótkim czasie, między chwilą, kiedy grupa uderzeniowa ogłosiła swoją obecność, a chwilą, kiedy weszła do obozu, musiała tam zapanować straszliwa panika. Ma pani rację, ci ludzie zostali przygotowani do samobójstwa. Znaleźliśmy ciała, ci z grupy uderzeniowej jeszcze się ich nie doliczyli.

ROZDZIAŁ SZEŚĆDZIESIĄTY SIÓDMY

Zamknął oczy i oparł głowę o zagłówek, ale mdłości nie ustawały. Jakim cudem dostał choroby lokomocyjnej? To niemożliwe. To musi być coś innego. Może winne jest podniecenie, oczekiwanie na nieunikniony punkt kulminacyjny.

Silniki wciąż burczały. Nie znosił znajdować się tak blisko silników. Starał się mimo to znaleźć wytchnienie w ich pomrukiwaniu. Usiłował skupić myśli na swoim następnym kroku, ostatnim kroku. Jedyne, czego mu teraz trzeba, to wewnętrzna harmonia. Jego mikstura własnej roboty była już na wykończeniu. Nie może po nią sięgnąć, póki nie jest to absolutnie konieczne. Musi z tym zaczekać. To proste. Potrafi przecież uzbroić się w cierpliwość. Cierpliwość to cnota. Jego matka napisała tak w jednym z wpisów do swojego dziennika. Tyle cierpliwości. Tyle mądrości.

Potem uświadomił sobie, że nie ma przy sobie zeszytu. Jasna cholera! Jak mógł zapomnieć go zabrać?

ROZDZIAŁ SZEŚĆDZIESIĄTY ÓSMY

Kathleen O’Dell oparła głowę o siedzenie. Miała nadzieję, że hałas autokaru jakimś cudem uśpi pulsowanie w jej skroniach. Doskonale wiedziała, co by jej na pewno pomogło, niestety w pobliżu nie było ani kropli alkoholu. Włamała się nawet do stołówkowej apteczki, licząc, że znajdzie jakieś lekarstwo na kaszel. Zamiast tego znalazła jedynie plastikowy worek pełen czerwono-białych kapsułek na ból głowy. Żałowała teraz, że nie wzięła sobie kilku, może wtedy ustałoby to uporczywe stukanie w głowie.

Dziewczyna o imieniu Alice siedziała w milczeniu po drugiej stronie przejścia, popatrując na młodego mężczyznę, który wcześniej pomógł Kathleen. Zapomniała jego imienia. Dlaczego ma taki problem z zapamiętywaniem imion? Może to skutek natłoku zdarzeń? Wciąż piekły ją oczy. Wciąż dzwoniły jej w uszach wszystkie obelgi i słowne ciosy. Te fizyczne też, oczywiście, dawały jej się we znaki – czuła boleśnie swoje siniaki. Chciała tylko zapomnieć, nic więcej. Chciała tylko zasnąć, udawać, że przecież nic się nie stało. Może wszystko wróci do normy, kiedy dotrą do Kolorado.

Zauważyła, że spojrzenia Alice są coraz to dłuższe, coraz śmielsze, od kiedy zgasły światła w autokarze i pobłyskiwały tylko zielone żarówki podłogowe.

– Podoba ci się, co? – szepnęła do Alice.

– Co?

– Ten chłopak, któremu tak się przyglądasz. Justin – nagle przypomniała sobie, jak ma na imię.

Nawet w półmroku Kathleen dostrzegła, że Alice się czerwieni, co dodatkowo podkreśliło jej piegi.

– My się tylko przyjaźnimy – odparła. – Ojciec nie zezwala na nic więcej. Musimy zachować czystość, nasze ciała muszą być czyste i niewinne. – Brzmiało to, jakby czytała tekst z ulotki.

– Jest bardzo miły. – Kathleen zignorowała modlitwę Alice i wskazała brodą w stronę chłopca. – I całkiem przystojny.

Kolejny rumieniec, tym razem w towarzystwie uśmiechu.

– Chyba jest na mnie zły, ale nie wiem, o co.

– Pytałaś go?

– Tak.

– I co powiedział?

– Powiedział, że jest zmęczony. Że nic się nie stało.

Kathleen przechyliła się bliżej Alice.

– Z moich doświadczeń wynika, że mężczyźni wcale nie są ze stali. Peszą się, tracą pewność siebie i mają swoje humory tak samo jak my. Jeśli mówi, że jest zmęczony, to może taka jest prawda.

– Tak pani myśli?

– No pewnie.

Zdawało się, że Alice to pocieszyło, bo usiadła swobodniej.

– Zdenerwowałam się, bo nie mam doświadczenia z chłopcami.

– Naprawdę? Taka ładna dziewczyna jak ty?

– Moi rodzice byli surowi pod tym względem. Nie pozwalali mi umawiać się na randki.

– Gdzie są teraz twoi rodzice?

Alice ucichła, a Kathleen zaraz pożałowała, że niepotrzebnie się wtrąca.

– Zginęli w wypadku samochodowym dwa lata temu. Miesiąc później poszłam na spotkanie modlitewne Ojca. Wydawało mi się, że on widział, jak bardzo jestem zagubiona i samotna. Nie wiem, co by się ze mną stało, gdybym nie znalazła Kościoła. Nie mam żadnej rodziny. – Zamilkła na moment, potem spojrzała na Kathleen. – A pani dlaczego przyszła do naszego Kościoła?

Dobre pytanie, chciała odpowiedzieć. Przez ostatnią dobę zadawała sobie bez końca właśnie to pytanie. Przypominała sobie wszystkie dobre rzeczy, które spotkały ją od chwili, gdy przystąpiła do Kościoła, na przykład to, że odzyskała szacunek do siebie i poczucie własnej godności. Wszystko, co skradł jej przedtem alkohol. Ale po poniżeniu doznanym tego wieczoru trudno było jej myśleć o czymś innym niż sen.

– Przepraszam – powiedziała Alice. – Pewnie nie chce pani rozmawiać o takich sprawach po dzisiejszym spotkaniu.

– Nie, w porządku. – Chciała ją zapewnić, że nie zdradziła Kościoła. Że nic nie powiedziała Maggie i nie wie, dlaczego Stephen tak pomyślał. Wiedziała jednak, że dla Alice to bez znaczenia, podobnie jak dla innych członków społeczności. Większość z nich po prostu odetchnęła, że to nie ich wezwano. – Czułam się zagubiona, choć w zupełnie inny sposób niż ty – powiedziała wreszcie.

– Pani też nie ma rodziny?

– Mam córkę. Piękną inteligentną młodą kobietę.

– Założę się, że jest do pani podobna. Pani jest bardzo przystojna.

– Dziękuję ci, Alice. Już dawno nikt mi tego nie mówił. – Tego wieczoru z całą pewnością nie czuła się ładna.

– To dlaczego nie jest pani z córką?

– Bo my… bo nasze stosunki są trochę napięte. Córka wciąż jest na mnie zła. Nie pamiętam już nawet, ile lat to się ciągnie.

– Zła? Dlaczego jest na panią zła?

– Z wielu powodów. Ale przede wszystkim dlatego, że nie jestem jej ojcem.

– Proszę?

Zobaczyła, że Alice patrzy na nią kompletnie zdezorientowana. Posłała jej uśmiech.

– To długa i nudna historia. – Poklepała ją po ręce. – Może spróbujesz trochę zasnąć?

Oparła się znowu o siedzenie, a jej głowę wypełniły myśli o Maggie i o Thomasie. Dobry Boże, nie myślała o nim od lat. A jeśli już, to ze złością. Maggie zawsze go idealizowała, a Kathleen obiecała sobie przed laty, że nigdy nie powie córce prawdy o ojcu. Dlaczego w takim razie to uczyniła? Dlaczego akurat teraz, po tak długim czasie?

67
{"b":"102273","o":1}