Pilot ściął czubki drzew, rozglądając się za miejscem nadającym się do lądowania. Tully starał się nie myśleć o grzechotaniu pod swoim siedzeniem, które podejrzanie nasuwało porównanie ze zgrzytem obluzowanej śruby. Usiłował więc sobie przypomnieć, czy zostawił dla Emmy dość pieniędzy na stole w kuchni. Czy to dziś córka ma jechać na tę szkolną wycieczkę? Czy może w czasie weekendu? Powinien sobie takie rzeczy zapisywać. A swoją drogą Emma jest już wystarczająco dorosła, żeby być odpowiedzialną, i sama pamiętać o takich rzeczach. I właściwie dlaczego z czasem nie staje się łatwiej?
Odnosił ostatnio wrażenie, że całe to jego rodzicielstwo przychodzi mu z wielkim bólem. Jeżeli wycieczka ma się odbyć tego dnia, to może nie zaszkodzi, jeśli Emma czegoś się przy okazji nauczy? Jeżeli zostawił jej za mało pieniędzy, może ją to nareszcie przekona, żeby poszukać sobie jakiejś dorywczej pracy? Skończyła przecież piętnaście lat. Kiedy Tully był w jej wieku, pracował po szkole i w czasie wakacji, nalewając benzynę na stacji Ozzie 66 za dwa dolary na godzinę. Czyżby świat uległ aż tak drastycznej przemianie od czasów jego młodości? Zaraz, to było trzydzieści lat temu… Czy to możliwe, że to już trzydzieści lat?
Helikopter zaczął zniżać lot. Żołądek podszedł Tully’emu do gardła, natychmiast przywracając go do tu i teraz. Pilot postanowił wylądować na pasie trawy rozmiarów wycieraczki. Tully najchętniej zacisnąłby powieki. Zamiast tego wbił wzrok w rozdarcie na tyle skórzanego fotela pilota. Bez skutku. Widok gąbki i sprężyn przypomniał mu tylko o poluzowanych śrubach, które z hałasem turlają się pod jego siedzeniem. Zapewne koła odłączają się od helikoptera.
No i na domiar złego śmigłowiec siadł po kilku sekundach z podskokiem, werwą, łomotem i ostatnim fikołkiem żołądka Tully’ego, który pomyślał od razu o agentce O’Dell. Tak chętnie zamieniłby się z nią miejscami. Zaraz potem wyobraził sobie, jak przygląda się Wenhoffowi, który kroi ciała nieboszczyków. Odpowiedź okazała się prosta. Nie będzie się spierał. Wybiera helikopter, nawet taki z poluzowanymi śrubami.
Na spotkanie wyszedł im umundurowany żołnierz. Tully nie pomyślał o tym wcześniej, ale teraz wydało mu się całkiem logiczne, że Gwardia Narodowa z Massachusetts ochrania przepastny las. Tully i Cunningham zaczęli zbierać swoje manatki: kurtki przeciwdeszczowe, termosy i dwie teczki, cały czas pochylając głowy, żeby uniknąć dekapitacji przez rozszalałe śmigło. Żołnierz czekał na nich, służbiście stojąc na baczność. Gdy znaleźli się wreszcie w bezpiecznym miejscu, Cunningham pomachał do pilota, a ten, nie czekając ani minuty, poderwał maszynę, rozdmuchując liście, które po chwili opadły niczym szeleszczący czerwonozłoty deszcz.
– Proszę za mną, zaprowadzę panów na miejsce – odezwał się żołnierz. Sięgnął po teczkę Cunninghama, z miejsca odgadując, kto tu jest ważniejszy.
Tully był pod wrażeniem, natomiast Cunningham nagle przestał się spieszyć, tylko powoli uniósł rękę.
– Muszę znać nazwiska – powiedział. Nie brzmiało to jak pytanie, raczej jak rozkaz.
– Nie jestem upoważniony…
– Rozumiem – przerwał zastępca dyrektora. – Obiecuję, że zachowam to dla siebie, ale jeśli zna pan nazwiska, muszę je poznać. Muszę je poznać w tej chwili.
Żołnierz stanął znów na baczność, bez jednego mrugnięcia wytrzymując wzrok Cunninghama. Zdawało się, że nie wyda żadnej tajemnicy. Cunningham wiedział, co mu za to grozi. Tully nie wierzył własnym uszom, gdy szef odezwał się:
– Proszę mi powiedzieć. – Wyrzekł to cicho, niemal przyjacielskim tonem.
Żołnierz musiał uzmysłowić sobie, jak daleko posunął się Cunningham w łamaniu pragmatyki służbowej. Zmienił pozycję, jego twarz złagodniała.
– Naprawdę nie mogę podać panu wszystkich nazwisk. Powiem tylko, że ten zabity agent nazywał się Delaney.
– Richard Delaney?
– Tak, sir. Tak mi się zdaje. Przybył tu z grupą uderzeniową do ratowania zakładników, był negocjatorem. Słyszałem, że zgodzili się z nim rozmawiać. Zaprosili go do tego domu, a zaraz potem otworzyli ogień. Dranie. Przepraszam, sir.
– Nie musi pan przepraszać. Dziękuję za informację.
Żołnierz odwrócił się i poprowadził ich między drzewami. Tully patrzył z przerażeniem na szefa. Jego twarz zbladła śmiertelnie, szedł nie jak zwykle wyprostowany, lecz lekko utykając, z pochylonymi plecami.
Zerknął na agenta.
– Spieprzyłem sprawę – powiedział cicho. – Właśnie wysłałem agentkę O’Dell na autopsję jej przyjaciela.
Tully zrozumiał wtedy, że ta sprawa będzie inna. Fakt, że Cunningham wypowiedział jednego dnia, i to w ciągu jednej i tej samej godziny, dwa słowa: „proszę” i „spieprzyłem”, nie wróżył dobrze.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Maggie wzięła zimny zmoczony ręcznik, który podał jej Stan, unikając wciąż jego wzroku. Wystarczył jej rzut oka, by stwierdzić, że się nią przejął, a nawet poważnie zmartwił. Miękki, puszysty ręcznik był zapewne prywatną własnością koronera, praną w domu, bo nie śmierdział cloroksem jak wszystkie inne ręczniki w tym miejscu. Pomyślała, że ten gość ma obsesję na punkcie czystości, pozornie paradoksalną w zderzeniu z jego profesją, która owocuje codzienną dawką krwi i ludzkich organów. Milczała jednak. Bez słowa przyjęła od niego ręcznik i wtuliła twarz w zimną, pluszową miękkość, czekając, aż miną nudności.
Nie zdarzyło jej się wymiotować na widok nieboszczyka od czasów inicjacji zawodowej w Pomocniczym Wydziale Dochodzeniowym. Wciąż miała w pamięci pierwsze miejsce zbrodni, z którym się zetknęła: podwójna przyczepa kempingowa, duchota, plaga much, a na ścianach wąskie i długie jak spaghetti smugi krwi. Ten, do kogo należała owa krew, został pozbawiony głowy i wisiał nogami do góry przywiązany do haka w suficie. Niczym kurczak, który ma ocieknąć przed gotowaniem, ale wciąż się rusza, co wyjaśniało, dlaczego powstały krwawe strumienie na ścianie. Od tamtej pory widziała już mnóstwo podobnych, jeśli nie gorszych scen: części ludzkiego ciała w pojemnikach na jedzenie na wynos albo pokawałkowanych małoletnich chłopców. Jednego los jej dotąd oszczędził, do jednego nie była dotychczas zmuszona. Nigdy do tej pory nie musiała patrzeć na worek wypełniony krwią, płynami ustrojowymi i mózgiem swojego przyjaciela.
– Cunningham powinien był cię uprzedzić – stwierdził Stan, patrząc na nią z drugiego końca pomieszczenia, trzymając się z daleka, jakby jej stan był zaraźliwy.
– Nie wiedział, na pewno nie wiedział. Kiedy do mnie dzwonił, dopiero wyjeżdżali z Tullym.
– Ale teraz na pewno zrozumie, że nie będziesz brała udziału w autopsji. – Mówił to z ulgą, a nawet z zadowoleniem, że jej cień nie będzie nad nim wisiał cały ranek.
Maggie uśmiechnęła się pod ręcznikiem. Stary dobry Stan nareszcie jest znowu sobą.
– Przygotuję ci kopie raportów z autopsji na jutro do południa.
Mył swoje bezcenne ręce, jakby zabrudził je, przygotowując dla niej wilgotny ręcznik.
Chęć ucieczki była wszechogarniająca, również z powodu pustego żołądka, który podjeżdżał jej wciąż do gardła. Z drugiej strony coś nie dawało jej spokoju. Miała w pamięci pewien wczesny ranek w pokoju hotelowym w Kansas City, niecały rok wcześniej. Agent specjalny Richard Delaney był do tego stopnia zatroskany o jej równowagę psychiczną, że nie wahał się zaryzykować ich przyjaźni, by przekonać się, że nic jej nie grozi. Przez pięć miesięcy Delaney i agent Preston Turner grali role jej goryli, chroniąc ją przed prawdziwym potworem, seryjnym zabójcą Albertem Stuckym. Aż wreszcie doszło do owej porannej konfrontacji, podczas której Delaney stanął do walki z jej uporem. Zrobił tak tylko dlatego, że chciał ją chronić.
Ona jednak nie przyjmowała do wiadomości motywów jego działania. Nie chciała dostrzec, że próbuje, i to po raz wtóry, odegrać rolę zatroskanego starszego brata. Nie, ona była na niego wściekła jak diabli. Prawdę mówiąc, tamtego właśnie dnia rozmawiała z nim po raz ostatni. Teraz leżał w czarnym nylonowym worku i nie mogła go już przeprosić za swoją zawziętość i niesprawiedliwą ocenę jego intencji. Jedyne co mogła jeszcze dla niego zrobić, to dopilnować, by okazano mu należny szacunek. Była mu to winna, mimo że zbierało jej się na wymioty.