Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

Na początku sądził, że nie pozwolą mu jechać do Clevelandu na kolejne spotkanie modlitewne. Nie miałby im zresztą tego za złe. Prawdę mówiąc, myślał nawet, że może zwieje, kiedy inni wyjadą. Był niemal pewny, że znalazłby drogę do parku narodowego Shenandoah, w końcu poprzednim razem udało mu się to bez większego wysiłku. Ale potem Alice powiedziała mu, że znajduje się na liście, na pieprzonej liście wyjeżdżających.

Znalazł starą kobietę, która nazywała się Mavis, i pomógł jej załadować metalowe pudło pełne kartonów do bagażnika autokaru, który był już zapakowany innymi pudłami. W obu wozach bagażniki na dachu były zapchane ponad normę. Kobieta z pralni poinstruowała Justina, żeby położył wszystkie pudełka, które ze sobą przytargała, pod siedzeniami.

– Muszą się zmieścić. Zrób tak, żeby się zmieściły – powiedziała i poszła.

Pudła te były oznakowane: „Koszule”, „Bielizna”, „Ręczniki”. Po co im to wszystko na dwudniową wycieczkę? Kiedy Justin upchnął ostatnie z pudeł pod siedzenie kierowcy, Alice weszła do autokaru z naręczem koców. Pomógł jej znaleźć dla nich miejsce, unikając jej wzroku i jakiegokolwiek kontaktu. Nie był z nią sam na sam od spotkania i rozmowy z Ojcem. Nie mógł na nią patrzeć. Nie mógł uwierzyć, że tak go oszukiwała, udając czystą i niewinną. I pomyśleć, że prawiła mu kazania na temat jego złych przyzwyczajeń. Ale on nie jest żadną pieprzoną dziwką.

Cholera! Obiecał sobie, że nie będzie myślał w ten sposób. Zwłaszcza po wczorajszym dniu, kiedy widział te biedne kobiety, które krzyczały wniebogłosy i kopały co sił. Tamte kobiety nie wychodziły mu z głowy.

– Nie odzywasz się, odkąd wróciłeś z Bostonu – powiedziała Alice, patrząc na niego tym zatroskanym spojrzeniem, któremu przedtem ufał. Teraz nie wiedział, co myśleć. Jak się okazuje, nikt nie jest tym, za kogo brał go Justin. On także.

– Nic ci nie jest? – dodała.

– Jestem tylko zmęczony. – Udawał, że sprawdza pudełka, upewnia się, czy są bezpieczne pod siedzeniami.

– Jak już ruszymy, będziesz mógł się zdrzemnąć – powiedziała przyjaźnie.

Ale skąd miał wiedzieć, czy naprawdę tak czuła? W dalszym ciągu nie patrzył na nią, lecz Alice położyła rękę na jego ramieniu, zmuszając, by przerwał swą pozorowaną inspekcję.

– Justin? Jesteś na mnie zły? Zrobiłam coś nie tak?

– Nie, czemu?

– To dlaczego na mnie nie patrzysz?

Jasna cholera! Zapomniał, że ona potrafi czytać w jego duszy. Spojrzał jej w oczy, by jej udowodnić, że jest do tego zdolny. To był błąd. Ona widziała, że coś jest nie tak. I teraz to on odpowiadał za smutek, jaki pojawił się w jej głosie:

– Powiedz mi, proszę, jeśli zrobiłam coś złego. Nie mogę znieść myśli, że się na mnie gniewasz.

Sądził wcześniej, że tylko jej może ufać, że tylko ona jest z nim naprawdę szczera. Teraz stracił tę pewność. Kurwa! Taki był zmachany i ciągle męczyły go nudności. Nie jadł od chwili, kiedy zwrócił quarter pounders i piwo.

– Nie jestem na ciebie zły – odparł w końcu.

– Mówiłem ci, że ledwie żyję. – Widział, że jej nie przekonał. Przecisnął się obok niej. – To do jutra. – Uciekł, szybkimi długimi krokami pomknął z dala od autokarów, z nadzieją, że zniechęci Alice do tego, żeby go goniła.

Mijając budynek administracyjny, zobaczył za oknem personel biura. Zdawało mu się, że ci ludzie drą papiery i wyjmują twardy dysk z komputera. A znów za budynkiem trzy kobiety rozpaliły ognisko i wrzucały w płomienie coś, co wyglądało na teczki z dokumentami i stosy papierów. Jeszcze dalej, za drzewami, Justin dostrzegł światło reflektora i sylwetki ochroniarzy Ojca o szerokich barach. Nie widział z tej odległości, co dokładnie robią. Miał wrażenie, że kładą jakieś kable. Działo się coś dziwnego. Coś, co w niczym nie przypominało zwyczajnych przygotowań do wyjazdu na jedno z wielu spotkań modlitewnych.

Justin nagle przystanął i popatrzył przed siebie. Plac budowy był wyczyszczony, żadnego drewna, żadnych skrzynek, żadnych kozłów do piłowania drewna. Zniknął nawet stary ciągnik. Podszedł bliżej. Jak oni się pozbyli tych wszystkich gratów? Jak w tak krótkim czasie zdołali usunąć ten cały bajzel?

Potem za dołem na śmieci zobaczył światło latarki. Dwaj mężczyźni kopali w ziemi, trzeci trzymał latarkę. Justin oparł się o stary wychodek, gdzie mógł schować się w cieniu. Widział, jak mężczyźni wykopują cztery metalowe pudła. Wszyscy trzej musieli nieść jedno takie pudło, bo inaczej nie daliby rady, a szli powoli, ostrożnie stawiając stopy, aż zaciągnęli ciężar na drogę, gdzie parkował autokar.

Dopiero teraz Justinowi przyszło coś do głowy. Te wszystkie wysiłki wcale nie służą przygotowaniom do spotkania modlitewnego. Nie do wiary, że dopiero teraz na to wpadł. Oni robią to wszystko, ponieważ już tu nie wrócą.

ROZDZIAŁ SZEŚĆDZIESIĄTY PIĄTY

Kiedy Maggie jechała z Richmondu, odezwał się jej telefon komórkowy.

– Halo?

– O’Dell – powiedziała Julia Racine z taką grozą w głosie, że Maggie natychmiast przeszył dreszcz przerażenia, choć i tak znajdowała się już na skraju przepaści. – Gdzie się podziewasz, do cholery?

– Jestem na drodze I-95, jadę prosto do centrum.

– Spotykamy się wszyscy w Quantico.

– Dobra, no to będę najpóźniej za jakieś dziesięć minut.

– Świetnie. – Racine odetchnęła. – Nie dzwoniłaś do Ganzy.

– Niech to szlag. Nie dzwoniłam, zapomniałam. Jest tam?

– Jest tu gdzieś, nie wiem dokładnie gdzie.

Maggie słyszała jakiś hałas w tle. Wiedziała, że Racine spaceruje, był to nerwowy nawyk, który od razu rozpoznała.

– O co chodzi, Racine? Co się dzieje? Dostałaś nakaz aresztowania?

– I to nie jeden, dzięki Ganzie. Była taka sprawa policyjna, którą Tully sprawdzał. To ta, którą znalazłaś w Internecie, o gwałt, albo raczej rzekomy gwałt na studentce dziennikarstwa.

– To było ze trzydzieści lat temu. I wycofano oskarżenie.

– Taa, w Rappahannock County mają, zdaje się, świra na punkcie przechowywania akt. Ganza zna tamtych chłopaków z departamentu szeryfa, przysłali mu ekspresem swoje dowody.

– Aż mi się wierzyć nie chce, że Ganza traci czas na jakieś stare sprawy. Nie możemy przymknąć Everetta z powodu tamtej sprawy, niezależnie od tego, co znalazł Ganza. Oskarżenie zostało wycofane przez ofiarę, sprawa zamknięta. Poza tym ustawa ogranicza…

– Wysłuchaj mnie, O’Dell. Wprawdzie dowód jest stary i uległ działaniu czasu, dlatego Ganza uważa, że nie da się tego stwierdzić na sto procent, ale jest wystarczająco dużo danych wskazujących na bliskie podobieństwo.

– O czym ty właściwie mówisz?

– Pytasz się, jaki to dowód? Tamto DNA odpowiada DNA materiału znalezionego pod paznokciami Ginny Brier. Pamiętasz, mówiłaś, że większość tych komórek to jej skóra, ale że zdołała z niego też trochę zedrzeć. No więc faktycznie zdołała i Ganza przysięga, że to wielebny Everett.

Maggie zwolniła, a potem zatrzymała samochód na poboczu międzystanówki. Nie mogła w to uwierzyć. To nie mógł być Everett. A jednak… a jednak nie wolno wykluczać niczego, co choćby w nikłym stopniu jest prawdopodobne. Zresztą Everett jest teoretycznie wprost idealnym podejrzanym. Tylko że Maggie coś tu się nie zgadzało. Tylko co?

– Chwileczkę. A co z tamtym gangiem?

– To wszystko zaczyna się układać, O’Dell. Może to faktycznie jakiś chory rytuał inicjacyjny. Kto wie, jak to działa? Ale to tłumaczy też, dlaczego sperma znaleziona u córki Briera nie odpowiada DNA materiału pod jej paznokciami. Jeden z chłopców Everetta mógł spełnić swój obowiązek, podczas gdy wielebny zajmował się resztą.

– Nie wierzę – powiedziała Maggie, i zamiast ulgi doznała kolejnej fali napięcia. Dlaczego nie ucieszyła się z wiadomości, że to Everett i jego gang stoją za tymi morderstwami? Co ją wciąż tak dręczy? Dlaczego to wszystko wydaje się jej zbyt łatwe? Wyobrażała sobie, że Everett to wszystko organizuje, ale jakoś nie mieściło jej się w głowie, że sam brudzi sobie ręce czy choćby znajduje się na tyle blisko, żeby Ginny Brier mogła go podrapać.

65
{"b":"102273","o":1}