Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

– Wszystko w porządku? Wyglądasz, jakbyś nie spała.

Tym razem Maggie odsunęła się od Gwen, jak zwykle.

– W porządku. – Patrzyła to w jedną, to w drugą stronę, byle tylko jej oczy przestały być poddawane oględzinom.

– Nie oddzwoniłaś do mnie wczoraj – powiedziała Gwen spokojnie, bez pretensji, jakby nic takiego się nie stało.

– Bo długo biegaliśmy z Harveyem.

– Chryste! Maggie, wolałabym, żebyś nie biegała po nocy.

– Nie byłam sama. – Maggie ruszyła przed siebie korytarzem. – Chodź, Cunningham czeka.

– Wiem. Przez ściany czuję, jak patrzy na mnie ze zmarszczonym czołem.

Gwen mimowolnie poprawiła fryzurę, która oczywiście była bez zarzutu, i wygładziła i tak gładką spódnicę. Maggie ją na tym przyłapała, spotkały się wzrokiem.

– Wyglądasz jak zwykle znakomicie – powiedziała Maggie.

– No cóż, nie co dzień spotykam się z senatorem Stanów Zjednoczonych.

– Dobra, dobra – powiedziała Maggie z dozą sarkazmu, który wywołał uśmiech na twarzy Gwen.

Oczywiście wiedziała, że Maggie się na to nie nabierze. Klientami Gwen było tylu pracowników ambasad, Białego Domu i członków Kongresu, że mogłaby zawiązać własną polityczną klikę. Jej przyjaciółka była za to niewyspana, pewnie wciąż przeżywa śmierć kolegi. Po takim wstrząsie może się rozwinąć nawet lekka depresja. Ale skoro Maggie potrafi się zdobyć na ciętą odpowiedź, to dobry znak.

Drzwi otworzyło im dwu rekrutów w niebieskich koszulkach polo. Maggie tylko skinęła im głową, natomiast jej przyjaciółka uśmiechnęła się i podziękowała. Szły kolejnym korytarzem, Gwen wiedziała, że mają przed sobą długą drogę. Pomyślała, że nie zaszkodzi raz jeszcze spróbować dowiedzieć się, czy Maggie naprawdę nic nie dolega.

– A jak poszło wczorajsze śniadanie z twoją matką?

– Dobrze.

Za krótka i za szybka odpowiedź. A więc o to chodzi. Wszystko jasne.

– Dobrze? Naprawdę?

– Nie zjadłyśmy śniadania.

Grupa oficerów w zielonych koszulkach polo i spodniach khaki przesunęła się na bok, robiąc im przejście. Przywykłej do tłoku i hałasu miasta Gwen zawsze zdawało się, że w Quantico traktują ją z uprzejmością przewyższająca najwyższy punkt na skali Richtera. Maggie zaczekała na nią przy następnych drzwiach, zanim skręciły w kolejny korytarz.

– Pozwól, że zgadnę – ciągnęła Gwen, jakby im nie przerwano. – Matka się nie pokazała…

– Nie, pokazała się, Boże, i to jak się pokazała. To ja musiałam wyjść wcześniej, prawdę mówiąc z powodu tej sprawy.

Gwen poczuła, że budzi się jej instynkt macierzyński. Znów wystawiał swój paskudny łeb, bo znów stawała się nadopiekuńcza wobec młodszej przyjaciółki. Bała się zadać pytanie, na które chyba i tak znała odpowiedź. A jednak zapytała:

– Co masz na myśli, mówiąc, że się pokazała? Chyba nie była pijana?

– Możemy pogadać o tym później? – rzuciła Maggie, pozdrawiając dwu mężczyzn w garniturach o bardzo oficjalnym wyglądzie.

Gwen rozpoznała w nich agentów. Tak, to pewnie nie najlepsze miejsce ma pranie brudnej rodzinnej bielizny. Skręciły w następny korytarz, który akurat był całkiem pusty. Gwen postanowiła z tego skorzystać.

– Tak, możemy pogadać później. Powiedz mi tylko, co miałaś na myśli.

– Jezu! Czy ktoś ci już mówił, że jesteś upierdliwa?

– Oczywiście, wciąż to słyszę, ale musisz przyznać, że to jedna z moich mniej dokuczliwych wad.

Wiedziała, że Maggie się uśmiecha, choć patrzyła przed siebie, nie pokazując twarzy.

– Chce, żebyśmy spędziły razem Święto Dziękczynienia.

Tego Gwen się nie spodziewała. Zapadła cisza, a kiedy się przeciągała, Maggie zerknęła na nią.

– Ja też w ten sposób jej odpowiedziałam – rzekła z uśmiechem.

– No cóż, mówiłaś jakiś czas temu, że matka stara się zmienić.

– Tak, zmieniła znajomych, ubranie i fryzurę. Wielebny Everett pomógł jej zmienić sporo rzeczy, i to wiele z nich na lepsze. Ale nieważne, co teraz robi i jakie transformacje przechodzi, przeszłość pozostaje ta sama.

Dotarły do końca korytarza. Maggie wskazała na ostatnie drzwi na prawo.

– To tutaj.

Gwen żałowała, że nie mają jeszcze chwili czasu. Gdyby się tak wiecznie nie spóźniała, może byłoby inaczej.

Weszły do sali konferencyjnej. Mężczyzna siedzący u końca stołu podniósł się z widocznym wysiłkiem i wsparł się na lasce. Za nim poszli inni, agent Tully, Keith Ganza, którego Gwen znała jako szefa laboratorium FBI, i zastępca dyrektora Cunningham. Detektyw Julia Racine poruszyła się niecierpliwie na krześle. Maggie zignorowała niezręczne wysiłki kolegów i szła przed siebie, prosto do senatora, wyciągając do niego rękę.

– Senatorze Brier, agentka specjalna Maggie O’Dell, a to jest doktor Gwen Patterson. Proszę wybaczyć spóźnienie.

– Nic nie szkodzi.

Przywitał się z nimi mocnym uściskiem dłoni, jakby nadrabiał w ten sposób słabość niesprawnej lewej nogi. Gwen pamiętała, że była to konsekwencja wypadku samochodowego, a nie, jak donosiła prasa podczas ostatnich wyborów, uraz z lat wojny.

– Przykro mi z powodu pańskiej córki, senatorze – powiedziała Gwen i zobaczyła, że się wzdrygnął. Czuł się niezręcznie z emocjami, jakie wzbudziły jej proste kondolencje.

– Dziękuję – rzekł cicho tonem, któremu brakowało siły jego uścisku.

Wyglądałby nienagannie, gdyby nie cienie pod oczami. Ubrany był w kosztowny granatowy garnitur, śnieżnobiałą koszulę i czerwony jedwabny krawat ze złotą spinką z inicjałami. Gwen chciała pomóc mu jakoś wrócić do równowagi, i zauważywszy cztery litery wygrawerowane na spince, napomknęła:

– Bardzo ładna spinka. Czy wolno zapytać, co znaczą te inicjały?

Senator spojrzał w dół, jakby musiał sobie przypomnieć.

– Ależ proszę, to prezent od mojego asystenta. Powiedział, że to mi pomoże w podejmowaniu ważnych decyzji. W przeciwieństwie do niego nie bardzo wierzę w takie rzeczy, ale to w końcu prezent.

– A inicjały? – dopytywała się Gwen, nie zwracając uwagi na zniecierpliwioną minę Cunninghama.

– To akronim słów: „Co by zrobił Jezus”.

– Zaczynajmy – wezwał ich do porządku Cunningham, zapraszając, by zajęli miejsca. Nie chciał tracić więcej czasu na błahe rozmowy.

Gwen zajęła krzesło obok senatora. Zauważyła przy tym, że Maggie obeszła stół i siadła obok Keitha Ganzy, omijając puste krzesło w sąsiedztwie Racine. Siedziała za to teraz vis-a-vis pani detektyw. Racine posłała jej uśmiech i skinęła głową. Maggie odwróciła wzrok. Gwen nie pamiętała, skąd bierze się ta niechęć Maggie do Racine. Miało to coś wspólnego z poprzednim śledztwem, przy którym wspólnie pracowały, ale nie tylko. Było coś więcej. Co takiego? Patrzyła badawczo na panią detektyw, usiłując sobie to przypomnieć. Racine była młodsza od Maggie, miała dwadzieścia kilka lat, co najwyżej zbliżała się do trzydziestki. Znając obyczaje panujące w policji, można było stwierdzić jedno: nadzwyczaj szybko dochrapała się swojej funkcji.

– Senatorze, w imieniu nas wszystkich pozwolę sobie wyrazić panu współczucie z powodu pańskiej straty – zaczął Cunningham, przerywając myśli Gwen.

– Dziękuję, doceniam to, Kyle. Wiem, że moja obecność jest sprzeczna z waszymi obyczajami. Nie chcę wam wchodzić w drogę, chciałbym jednak włączyć się w miarę możliwości w wasze działania. – Obciągnął mankiety koszuli i oparł dłonie na stole. Był to nerwowy gest człowieka, który stara się nie rozpaść na kawałki. – Muszę się w to włączyć.

Cunningham kiwnął głową, a zaraz potem zaczął otwierać teczki z dokumentami i rozdawać je zebranym.

– Tu mamy wszystko, co wiemy do tej pory.

Nie zaglądając nawet do papierów, Gwen wiedziała, że znajdzie w nich wyłącznie ogólną wersję prawdziwych wydarzeń. Będzie musiała poczekać, żeby usłyszeć szczegóły. Zaczęła się wiercić na krześle, bo bardzo nie lubiła być nieprzygotowana. Zastanawiała się, dlaczego Cunningham nie wyznaczył spotkania z senatorem na później, kiedy już grupa przedyskutuje okoliczności morderstwa i wysnuje pierwsze wstępne wnioski. Czyżby nie miał wyboru? Gwen czuła, że jest coś w tej sprawie, co przekracza normalne, zgodne z regulaminem procedury. Zerknęła na Cunninghama. Ciekawe, czy w istocie to on tu dowodzi.

35
{"b":"102273","o":1}