Usłyszał świst opon na żwirze. Jego wyćwiczone ucho powiedziało mu, że jakiś samochód nadjeżdża wąską alejką i zatrzymuje się na tyłach domu. Otworzył tylne drzwi, by wpuścić przybyłych. Wszedł olbrzymi Clemenza, a za nim groźnie wyglądający młodzi ludzie. Przeszukali pokoje, nie odzywając się ani słowem do Bonasery, po czym Clemenza wyszedł. Dwaj młodzi ludzie pozostali z przedsiębiorcą pogrzebowym.
W kilka chwil później Bonasera rozpoznał odgłos ciężkiej karetki sanitarnej nadjeżdżającej wąską alejką. Potem w drzwiach pojawił się Clemenza, za nim dwaj mężczyźni niosący nosze. I spełniły się najgorsze obawy Ameriga Bonasery. Na noszach leżały zwłoki owinięte w szary koc, z bosymi, żółtymi stopami wystającymi spod niego.
Clemenza dał znak ludziom z noszami, żeby weszli do balsamiarni. A potem z czerni podwórza wkroczył do oświetlonej kancelarii inny człowiek. Był to don Corleone.
Don stracił na wadze podczas choroby i poruszał się dziwnie sztywno. Kapelusz trzymał w ręku, a włosy na masywnej czaszce wydawały się przerzedzone. Wyglądał starzej, był jakby bardziej zwiędły niż wtedy, gdy Bonasera widział go na weselu, ale nadal emanowała zeń siła. Przyłożył kapelusz do piersi i zapytał Bonasery:
– No, stary przyjacielu, jesteś gotów wyświadczyć mi tę przysługę?
Bonasera kiwnął głową. Don wszedł za noszami do balsamiarni, a Bonasera powlókł się za nim. Zwłoki leżały na jednym ze stołów zaopatrzonych w rowki odpływowe. Don Corleone uczynił nieznaczny ruch kapeluszem i dwaj mężczyźni wyszli z pokoju. Bonasera szepnął:
– Co pan sobie życzy, żebym zrobił?
Don Corleone wpatrywał się w stół.
– Chcę, żebyś użył wszystkich swoich uzdolnień, całej swojej biegłości, jeżeli mnie kochasz. Nie życzę sobie, żeby matka zobaczyła go w takim stanie.
Podszedł do stołu i odciągnął szary koc. Amerigo Bonasera, wbrew własnej woli, na przekór wszystkim latom zaprawy i doświadczenia, sapnął ze zgrozy. Na stole do balsamowania ujrzał roztrzaskaną kulami twarz Sonny’ego Corleone. Lewe oko, zalane krwią, miało gwiaździste pęknięcie na gałce. Grzbiet nosa i lewa kość policzkowa były zdruzgotane na miazgę.
Na ułamek sekundy don wyciągnął rękę, by wesprzeć się na Bonaserze.
– Patrz, jak zmasakrowali mojego syna – powiedział.
Rozdział 19
Być może właśnie impas kazał Sonny’emu Corleone obrać tę krwawą drogę wyniszczenia, która zakończyła się jego śmiercią. Być może sprawiło to puszczenie wodzy własnej mrocznej, gwałtownej naturze. W każdym razie owej wiosny i tego lata montował bezsensowne napady na współpracowników nieprzyjaciela. Sutenerzy Rodziny Tattagliów ginęli od kul w Harlemie, portowi bojówkarze byli masakrowani. Urzędników związkowych podległych Rodzinie Tattagliów ostrzeżono, by pozostali neutralni, a kiedy bukmacherów i lichwiarzy Corleone’ów nadal nie dopuszczano do doków, Sonny nasłał Clemenzę i jego regime, by dokonali spustoszenia w dzielnicy portowej.
Ta rzeź była bezsensowna, ponieważ nie mogła wpłynąć na wynik wojny. Sonny był wspaniałym taktykiem i odnosił wspaniałe zwycięstwa. Ale potrzebny tu był geniusz strategiczny dona Corleone. Cała sprawa wyrodziła się w tak zabójczą wojnę partyzancką, iż obie strony przekonały się, że tracą masę dochodów i ludzi bez żadnego pożytku. Rodzina Corleone została w końcu zmuszona do zamknięcia niektórych swoich najbardziej zyskownych punktów bukmacherskich, włącznie z kantorem przydzielonym zięciowi, Carlowi Rizzi, do zarabiania na życie. Carlo się rozpił i uganiał za tancerkami, a swojej żonie, Connie, dawał ciężką szkołę. Od czasu pobicia go przez Sonny’ego nie śmiał jej więcej uderzyć, ale nie sypiał z nią. Connie padła mu do nóg, a on ją odtrącił niczym Rzymianin, jak mu się wydawało, z najwyższą, patrycjuszowską satysfakcją. Szydził z niej: „Idź, wezwij swojego brata i powiedz mu, że nie chcę cię rżnąć, może będzie mnie bił, póki mi nie stanie”.
Jednakże czuł śmiertelny strach przez Sonnym, chociaż odnosili się do siebie z zimną uprzejmością. Carlo miał tyle rozumu, iż zdawał sobie sprawę, że Sonny może go zabić, że Sonny jest człowiekiem, który potrafi z naturalnością zwierzęcia zabić drugiego człowieka, gdy tymczasem on sam musiałby zmobilizować całą swoją odwagę, całą wolę, aby popełnić morderstwo. Carlowi nigdy nie przyszło na myśl, że przez to jest lepszym człowiekiem niż Sonny Corleone, o ile można było użyć takiego określenia; zazdrościł Sonny’emu jego straszliwej dzikości, dzikości, która teraz stawała się legendarna.
Tom Hagen, jako consigliori, nie pochwalał taktyki Sonny’ego, ale postanowił nie protestować przed donem, ponieważ taktyka ta była do pewnego stopnia skuteczna. W miarę jak trwało wzajemne wyniszczanie, Pięć Rodzin w końcu najwyraźniej się ugięło, ich przeciwuderzenia osłabły i wreszcie ustały całkowicie. Hagen początkowo nie ufał temu pozornemu spacyfikowaniu wroga, natomiast Sonny był rozradowany.
– Będę lał dalej – powiedział Hagenowi – aż te dranie przyjdą żebrać o porozumienie.
Sonny martwił się czymś innym. Żona nie dawała mu spokoju, bo doszły do niej pogłoski, że Lucy Mancini usidliła jej męża. I chociaż publicznie żartowała na temat wyposażenia oraz techniki jej Sonny’ego, mąż trzymał się od niej z daleka zbyt długo, brakowało jej go w łóżku i zatruwała mu życie ciągłymi wymówkami.
Poza tym Sonny żył w olbrzymim napięciu, ponieważ był człowiekiem śledzonym. Musiał być niezmiernie ostrożny we wszystkich swych poczynaniach i wiedział, że nieprzyjaciel zanotował sobie jego odwiedziny u Lucy Mancini. Tu jednak Sonny przedsiębrał wymyślne środki ostrożności, ponieważ był to zazwyczaj słaby punkt. U Lucy był bezpieczny. Aczkolwiek nie miała najmniejszych podejrzeń, była obserwowana dwadzieścia cztery godziny na dobę przez ludzi z regime’u Santina, a kiedy zwalniało się jakieś mieszkanie na jej piętrze, wynajmował je natychmiast któryś z jego najpewniejszych żołnierzy.
Don dochodził do siebie i miał już niedługo podjąć dowodzenie. Wtedy szale bitwy musiałyby się przechylić na korzyść Rodziny Corleone. Tego Sonny był pewny. Tymczasem chciał strzec swego rodzinnego imperium, pozyskać sobie szacunek ojca, ponieważ zaś stanowisko to nie było bezwzględnie dziedziczne, umocnić swoje roszczenia do roli spadkobiercy imperium Corleone.
Jednakże wrogowie robili swoje plany. Oni też przeanalizowali sytuację i doszli do wniosku, że jedynym sposobem odwrócenia całkowitej klęski jest zabicie Sonny’ego Corleone. Teraz rozumieli lepiej położenie i byli zdania, że jest możliwe negocjować z donem, znanym ze swego logicznego rozumowania. Znienawidzili Sonny’ego za jego krwiożerczość, którą uważali za barbarzyńską. A także zdradzającą brak dobrego wyczucia interesu. Nikt nie chciał powrotu dawnych czasów z ich burzliwością i zamętem.
Pewnego wieczora Connie Corleone otrzymała anonimowy telefon; kobiecy głos prosił do aparatu Carla.
– Kto mówi? – zapytała Connie.
Dziewczyna w telefonie zachichotała i odrzekła:
– Jestem znajomą Carla. Chciałam mu tylko powiedzieć, że nie mogę zobaczyć się z nim dziś wieczorem. Muszę wyjechać za miasto.
– Ty parszywa dziwko! – krzyknęła Connie Corleone. Wrzasnęła powtórnie przez telefon: – Ty wstrętna, parszywa dziwko! – Na drugim końcu linii rozległo się szczęknięcie.
Carlo pojechał tego popołudnia na wyścigi i kiedy wrócił do domu późnym wieczorem, był wściekły z powodu przegranej i podpity, gdyż zawsze nosił przy sobie butelkę. Gdy tylko stanął w progu, Connie zaczęła obrzucać go przekleństwami. Nie zwracając na nią uwagi, poszedł wziąć prysznic. Kiedy wyszedł z łazienki, wytarł się ręcznikiem, stojąc nago przed Connie, po czym zaczął się stroić do wyjścia.
Connie stała wsparta pod boki, z twarzą złą i zbielałą z wściekłości.
– Nigdzie nie idziesz – powiedziała. – Twoja przyjaciółka dzwoniła, że dzisiaj nie może. Ty parszywy draniu, masz czelność podawać swoim kurwom mój numer telefonu! Zabiję cię, ty łobuzie! – Rzuciła się na niego, kopiąc i drapiąc go paznokciami.