Литмир - Электронная Библиотека

Jules powiedział w zamyśleniu:

– On nikomu nie ufał. Kazał mi obserwować wszystko, co mu robili. Był to dosyć prosty, zwyczajny zabieg. Każdy wykwalifikowany lekarz mógł go wykonać.

Z sypialni doszedł jakiś odgłos i wszyscy spojrzeli w stronę kotar. Nino znowu odzyskał przytomność. Johnny wszedł do sypialni i usiadł na łóżku. Jules i Lucy stanęli w nogach łóżka. Nino uśmiechnął się do nich blado.

– Okay, przestanę się wygłupiać. Czuję się naprawdę parszywie. Johnny, pamiętasz, co się zdarzyło prawie rok temu, kiedy byliśmy z tymi dwiema babkami w Palm Springs? Przysięgam ci, że nie byłem o to zazdrosny. Cieszyłem się. Wierzysz mi, Johnny?

– Jasne, że ci wierzę – odparł Johnny uspokajająco.

Lucy i Jules popatrzyli po sobie. Z tego, co słyszeli i wiedzieli o Johnnym Fontane, wydawało się niemożliwe, żeby zabrał dziewczynę takiemu bliskiemu przyjacielowi jak Nino. Więc czemu Nino mówił po roku, że nie był wtedy zazdrosny? Ta sama myśl przeleciała im obojgu przez głowę – że Nino zapija się romantycznie na śmierć, ponieważ dziewczyna rzuciła go dla Johnny’ego Fontane. Jules zbadał ponownie Nina.

– Każę pielęgniarce siedzieć dzisiaj przy panu. Naprawdę musi pan pozostać w łóżku parę dni. Bez żartów.

Nino uśmiechnął się.

– Dobra, doktorku, tylko żeby nie była za ładna.

Jules zatelefonował po pielęgniarkę, po czym wyszedł wraz z Lucy. Johnny usiadł na krześle przy łóżku, aby zaczekać na pielęgniarkę. Nino znowu zapadał w sen, z wyrazem wyczerpania na twarzy. Johnny rozmyślał o tym, co powiedział – że nie był zazdrosny o to, co się stało z górą rok temu z tamtymi dwiema babkami w Palm Springs. Nigdy nie przyszło mu do głowy, że Nino mógłby być zazdrosny.

Przed rokiem Johnny Fontane siedział w luksusowym gabinecie, w biurze wytwórni filmowej, którą kierował, i czuł się tak parszywie, jak jeszcze nigdy w życiu. Było to zaskakujące, ponieważ pierwszy film, jaki wyprodukował, z samym sobą jako gwiazdorem, a Ninem w jednej z ról głównych, przyniósł ogromne zyski. Wszystko poszło świetnie. Każdy wykonał swoje zadanie. Film nie przekroczył kosztorysu. Wszyscy mieli zrobić na nim fortunę, a Jack Woltz miał stracić dziesięć lat życia. Teraz Johnny miał dwa dalsze filmy w produkcji, w jednym grał rolę główną on sam, a w drugim Nino. Nino był świetny na ekranie, jako jeden z tych prostodusznych chłopców-kochanków, których kobiety uwielbiają wciągać sobie między cycuszki. Taki zagubiony chłopaczek. Wszystko, czego Johnny się tknął, dawało pieniądze, pieniądze napływały. Ojciec chrzestny dostawał swój procent przez bank i to dawało Johnny’emu naprawdę dobre samopoczucie. Nie zawiódł zaufania swojego ojca chrzestnego. Ale owego dnia to mu niewiele pomagało.

Teraz, kiedy był niezależnym, wybitnym producentem filmowym, miał tyleż wpływów, czy może nawet więcej, niż kiedy był śpiewakiem. Piękne babki leciały na niego samego jak przedtem, tylko z bardziej komercyjnych powodów. Miał własny samolot, żył jeszcze wystawniej, korzystając ze specjalnych ulg podatkowych, które przysługiwały biznesmenowi, a nie przysługiwały artystom. Więc czymże się trapił, u licha?

Wiedział, co to było. Bolał go przód głowy, bolały przewody nosowe, piekło go w gardle. Mógł uśmierzyć i złagodzić to pieczenie tylko jednym sposobem: śpiewając, a bał się nawet próbować. Zadzwonił do Julesa Segala z zapytaniem, kiedy mógłby bezpiecznie zaśpiewać, a Jules powiedział, że w każdej chwili, kiedy tylko zechce. Spróbował więc, i jego głos zabrzmiał tak chrapliwie i okropnie, że dał z tym spokój. A następnego dnia bolało go piekielnie gardło, bolało inaczej niż przed usunięciem brodawek. Bolało bardziej, paliło. Bał się śpiewać dalej, bał się, że straci głos na zawsze albo go sobie zrujnuje.

Jeżeli zaś nie mógł śpiewać, to na co, u diabła, wszystko inne? Wszystko inne było po prostu bzdurą. Śpiew to jedyna rzecz, na jakiej naprawdę się znał. Wiedział więcej o śpiewie i o swoim rodzaju muzyki niż ktokolwiek na świecie. Zdawał sobie teraz sprawę, jaki był świetny. Wszystkie te lata uczyniły go prawdziwym zawodowcem. Nikt nie mógłby go pouczać, co złe, a co dobre, nie musiał nikogo pytać. Wiedział. Co za szkoda, co za cholerna szkoda!

Był piątek i postanowił spędzić weekend z Virginią i dziećmi. Zadzwonił do niej, że przyjeżdża, tak jak to zawsze robił. W gruncie rzeczy po to, by dać jej szansę powiedzenia: nie. Nie mówiła nigdy: nie. Przez wszystkie te lata, kiedy byli rozwiedzeni. Bo nigdy nie sprzeciwiłaby się spotkaniu córek z ojcem. Co to za babka! – myślał Johnny. Szczęśliwy był z Virginią. I chociaż czuł, że jest mu bliższa niż którakolwiek z kobiet, jakie znał, wiedział, że jest niepodobieństwem, by jeszcze spali ze sobą. Może jakby mieli sześćdziesiąt pięć lat, wycofaliby się razem z czynnego życia, wycofaliby się ze wszystkiego.

Jednakże rzeczywistość zburzyła te rozmyślania, gdy tam przyjechał i stwierdził, że Virginia jest trochę skwaszona, a córki nie szaleją z radości na jego widok, ponieważ miały obiecany weekend u przyjaciółek na kalifornijskim ranczu, gdzie mogły pojeździć konno.

Powiedział Virginii, żeby wyprawiła dziewczęta na ranczo i z rozbawionym uśmiechem ucałował je na pożegnanie. Rozumiał je doskonale. Któreż dziecko nie wolałoby pojeździć konno na ranczu, niż tkwić przy markotnym ojcu, który odgrywał rolę ojca wtedy, kiedy mu wygodnie. Powiedział do Virginii:

– Wypiję sobie drinka i też będę uciekał.

– Dobrze – odrzekła. Miała swój zły dzień, co było rzadkie, ale widoczne. Nie było jej zbyt łatwo prowadzić takie życie.

Zauważyła, że nalał sobie specjalnie dużo.

– Dlaczego chcesz się podkręcić? – spytała. – Wszystko układa ci się tak pięknie. Nie śniło mi się, że masz zadatki na takiego dobrego biznesmena.

Johnny uśmiechnął się do niej.

– To nie takie trudne – powiedział. Jednocześnie pomyślał: a więc w tym sęk. Rozumiał kobiety i teraz zrozumiał, że Virginia jest osowiała, ponieważ myśli, że wszystko mu idzie tak, jak chciał. Kobiety naprawdę nie znoszą, jak mężczyznom za dobrze się wiedzie. To je irytuje. Sprawia, że są mniej pewne swojego wpływu, wywieranego na mężczyzn poprzez uczucie, nawyki seksualne czy więzy małżeńskie. Więc bardziej po to, by ją pocieszyć, niż żeby się skarżyć, Johnny dodał:

– Co to ma za znaczenie, u licha, jeżeli nie mogę śpiewać?

Virginia odparła rozdrażnionym tonem:

– Och, Johnny, już nie jesteś dzieckiem. Masz przeszło trzydzieści pięć lat. Dlaczego wciąż się martwisz tym niemądrym śpiewaniem? Przecież zarabiasz więcej pieniędzy jako producent.

Johnny spojrzał na nią z zaciekawieniem.

– Jestem śpiewakiem. Uwielbiam śpiewać. Co ma z tym wspólnego mój wiek?

Virginia się zniecierpliwiła.

– Ja w ogóle nigdy nie lubiłam twojego śpiewu. Teraz, kiedy pokazałeś, że potrafisz robić filmy, cieszę się, że nie możesz już śpiewać.

Oboje się zdumieli, gdy Johnny odparł z furią:

– Mówisz parszywe świństwo!

Był wstrząśnięty. Jak Virginia mogła tak myśleć, jak mogła tak go nie lubić?

Virginia uśmiechnęła się, że tak go to dotknęło, a ponieważ było czymś niesłychanym, żeby się na nią złościć, powiedziała:

– Jak ci się zdaje, co czułam, kiedy te wszystkie dziewczyny latały za tobą, ponieważ tak śpiewałeś? Jak byś się czuł, gdybym wyszła z gołą pupą na ulicę, żeby mężczyźni za mną ganiali? A właśnie tym był twój śpiew, i chciałam, żebyś stracił głos i nie mógł więcej śpiewać. Ale to było, zanim się rozeszliśmy.

Johnny dokończył drinka.

– Ty nic nie rozumiesz. Nic a nic.

Poszedł do kuchni i wykręcił numer Nina. Szybko umówił się z nim, że razem pojadą na weekend do Palm Springs, i podał mu numer pewnej dziewczyny, prawdziwej, świeżej, młodej piękności, do której zamierzał się dobrać.

– Zabierze dla ciebie swoją przyjaciółkę – obiecał Johnny. – Będę u ciebie za godzinę.

Virginia pożegnała go chłodno, kiedy wychodził. Guzik go to obchodziło, tym razem był na nią zły, co zdarzało się rzadko. Cholera z tym, wyrwie się na ten weekend i pozbędzie całego jadu.

102
{"b":"101345","o":1}