Литмир - Электронная Библиотека

– Żałuję, nie mojego pióra. Ja dodałbym parę argumentów natury socjologicznej i teologicznej. Te panie mają rację, że bronią swej intymności przed ingerencją współczesnych inkwizytorów. Mnie też nikt nie będzie rozkazywał, czy mam odbywać stosunek używając prezerwatywy lub nie, ani z kim, kiedy i jak ów akt miłosny spełnić. Proszę szczerze powiedzieć: pani w kwestiach łóżkowych pobiegnie do księdza Pyrki poradę?

– Ależ panie Piotrze, jestem od dawna mężatką! Sądzę, że obowiązki żony też trzeba spełniać po bożemu.

– Ku obopólnemu zadowoleniu współmałżonków. Cóż w tej materii mogą powiedzieć mężczyźni, skazani na celibat? Zazdrość ich zżera, więc włażą do cudzej pościeli. Mają mentalność podglądaczy i to najgorszego gatunku, chcieliby scenę erotyczną wyreżyserować według własnych upodobań.

Nie przekonał szefowej; być może zmusił ją do zastanowienia, a to byłoby pewnym osiągnięciem.

Proboszcz wrócił na obiad do odbudowanej częściowo po pożarze plebani, lecz nie mógł przełknąć ani kęsa. Ordynariusz diecezji nie podał mu nawet dłoni na pożegnanie, mówił o kompromitacji parafii, całego wręcz biskupstwa, mówił tonem złowróżbnym spoglądając na dziekana wzrokiem bazyliszka.

– Taki skandal, bunt, zniewaga dostojników! Jego eminencja omal ducha nie wyzionął! Skąd pod twoim bokiem, Pyrko, zalęgło się tyle pogaństwa? Jakże ty spełniasz obowiązki duszpasterskie? Niech ci Bóg wybaczy, bo ja nie potrafię…

Siadł do mercedesa i odjechał spowity chmurą gniewu, porzucając załamanego kapłana na pastwę złych myśli.

ROZDZIAŁ PIĘTNASTY

Dies irae. Zbiegają się rozszalałe nurty. Brzemienny problem rury. Wraca rudowłosy Ben. Bezradność burmistrza, władza podważona. Hiacynt ratuje autorytet Pana Boga. Zajazd Pod Mieczem po raz ostatni.

Wiosną wezbrane wody tworzą setki strumyków, które spływają z gór łącząc się w rwące potoki. Te zaś – zgromadziwszy po drodze nowe posiłki – sobie znanymi korytami suną ku rzekom, by zamienić spokojne nurty w rozszalałą kipiel, znoszącą wszystko co stanie na przeszkodzie. Tegoż dnia wydarzenia w Trzy-dębach przypominały opisane zjawisko, lecz rozwijające się w tempie przyspieszonym. Gdy tłum ze stadionu ruszał ku śródmieściu, w Pewnusi pękały bramy – załoga właśnie się dowiedziała, że firma została sprywatyzowana, a większość udziałów wykupiły trzy rodziny: Bukowscy, Kajdyrowie i Ma-ciarukowie. Oznajmiono jej również, iż nowi właściciele państwowego mienia postanowili zwolnić połowę pracowników.

Polała się krew, gdyż rozwścieczeni ludzie szturmem wzięli budynek dyrekcji rozpędzając obradującą właśnie radę udziałowców. Ciężko pobici: kuzyn Bukowskiego, ciotka Kajdyra i szwagier Maciaruka; sam dyrektor Kajdyr oszalały ze strach wyskoczył oknem z drugiego piętra, wskutek czego kark skręcił. Lokal zakładowej „Solidarności" został barbarzyńsko zdemolowany. Wyposażenie, sztandar, pół tony listów pochwalnych, dziękczynnych, proszalnych, donoszących i demaskujących – wyrzucono na bruk i podpalono.

Przewodniczącego, zasłużonego kombatanta Bukowskiego odnaleziono w ubikacji, gdzie pozorował rozwolnienie. Trząsł się jak w febrze, portek nie potrafił zapiąć rozbieganymi palcemi. Ciżba wywlekła go na otwartą przestrzeń, gdzie czekali już bardziej zawzięci robotnicy ze sztachetami i dalej pałowa biedaczysko. Skóra zsiniała, autentyczny fiolet pokrywał przestrzeń między wymalowanymi plamami, z którymi się tak dumnie obnosił. Przed niechybnym linczem uratował go stary Śliwa, zasłaniając własną piersią i trafnym argumentem:

– Dość! Zabijecie skurwysyna, a odpowiadać będziecie za człowieka!

Zaimprowizowany pochód z biało-czerwonymi szturmówkami oraz dwoma transparentami Koniec rozkradania majątku narodowego, Precz z nową nomenklaturą, pomaszerował prężnie ku centrum grodu. Jednakże pod ratusz pierwsi dotarli mieszkańcy peryferii, grupa kilkudziesięciu zaledwie osób, lecz z bębnem, trąbą i megafonem. Bęben dudnił, trąba wygrywała hejnały a przez urządzenie nagłaśniające Wywoływano natarczywie burmistrza Maciaruka. Pojawił się wreszcie na balkonie, zbiegowisko nie wyglądało groźnie. Wyznaczony delegat zagrzmiał w megafon:

– Komuna założyła nam wodociągi i pięć kilometrów kanalizacji; zabrakło tylko ostatnich stu metrów rury. Drugi rok pan urzęduje, a tej stumetrówki ani śladu. Żądamy ukończenia kanalizacji! Panie burmistrzu, gówna nas zalewają!

– Nie ma w budżecie pieniędzy na inwestycje komunalne.

– A na goszczenie arcybiskupa się znalazły?

– Nie wasza sprawa.

– Nasze miasto, nasza forsa. Żądamy ukończenia kanalizacji! Grozi epidemia! Maciaruk zniknął z balkonu; zawsze grzeszył nadmierną pewnością siebie, więc i tym razem nie docenił niebezpieczeństwa. Zadzwonił na policję, żeby przysłali posterunkowych, bo natarczywi petenci gotowi wtargnąć do budynku. Policjanci stanęli w drzwiach wejściowych, a na rynku majówka – bęben wybija rytm, trąbka kwili, a ci śmieszni faceci improwizują przyśpiewkę:

Panie burmistrzu, Gówna nas niszczą, Rurę, rurę nam daj!

Podjechała bagażówka, zaraz ochoczo doskoczyli i wyładowali pokaźną skrzynię: czterdzieści koktajli Mołotowa. Uderzenia bębna przyspieszyły, trębacz wydmuchuje z instrumentu zwariowaną melodię, a oni ujęli się za dłonie i wokół skrzyni – kółeczko w prawo, kółeczko w lewo. Zapiewajło intonuje:

Z prochu powstałeś, W proch się obrócisz, Lud oklamaleś, Lud cię odrzuci.

Hopsasa, tralala. Mają czas, są dobrze poinformowani, wiedzą że już z trzech stron rwą ku rynkowi potoki ludzkich głów – od stadionu, z Pewnusi, z podmiejskich błoni. A propos błoni. Po długiej nieobecności wrócił do Trzydębów zespół „Bolko" z rudowłosym Benjaminem. Władze nie dały zgody na występ w mieście, artyści musieli produkować się poza terenem zamieszkałym, co młodzieży nie zniechęciło i zjawiła się tłumnie na koncercie. Repertuar mieszany: najpierw tradycyjne ballady z tą o Ateuszu Pokornym, bisowaną parokrotnie, potem szatańskie songi „Wampir", „Miecz", „Szatana głos". Entuzjazm fanów sięgnął zenitu, gdy Ben przy wtórze gitary zaczął śpiewać „Kapłana":

Nawiedził mnie czarnym snem.

Poczułem go cialem.

Spaliłem biblię i krzyż.

Sutannę ubrałem.

Odkrylem prawdę jego słów

Poczułem śmierci sens.

Wieczysta siła pochłania mnie Ludzkości nadejdzie kres. Płonie krzyż na stosie krzywd Pójdziesz tam do piekieł bram, Gdzie dusza zła oświeci cię. Diabelskiej mszy wiruje czas…

Przy ostatnim wersie wzniósł w górę odwrócony krzyż, a połamawszy symbol szczątki rzucił między publiczność. Rozległy się okrzyki: „Niech żyje szatan", „Precz z Jezusem" „Lucyfer mym królem". Jakaś rozhisteryzowana nastolatka domagała się, by Pan Ciemności zabrał ją do piekła. Ujawniła się również tendencja przeciwstawna, mianowicie w hasłach: „Niech żyje Jezus", „Precz z szatanem", „Bóg naszym władcą" Rozhisteryzowna nastolatka (koleżanka tej poprzedniej) domagała się by Pan Światła zabrał ją do nieba. Do konfrontacji rzeczników obu poglądów na szczęście nie doszło.

Po występie zespół załadował sprzęt na ciężarówkę, artyści zasiedli w fordzie kabriolecie, pomalowanym na dzikie kolory i kawalkada, poprzedzana gęstwą entuzjastów, ruszyła w ślimaczym tempie ku przeznaczeniu. Rudowłosy Benjamin rozdawał autografy na prawo i lewo, słońce grzało, skowronki śpiewały, a w zbożu panoszył się kąkol.

I stało się, że wspomniane trzy rozszalałe nurty spiętrzyły się w rynku i przyległych ulicach, wchłaniając grupkę muzykalnych piromanów od gównianej rury. Tłum bulgotał, wznosił okrzyki podważające rację bytu warstw rządzących, a tym samym zagrażające demokratycznemu porządkowi. Tym prowincjonalnym kmiotkom obca bowiem była dialektyka sprawowania rządów – czuli się oszukani, wepchnięto ich z deszczu pod rynnę. Dostali się w tryby tak nachalnej indoktrynacji, o jakiej komuchom nawet się nie śniło, zaś etos demokracji okazał się parawanem, za którym odrodził się w całej okazałości kult jednostki i pomniejszych dyspozycyjnych figur kultowych. Zostali pozbawieni wszelkiej nadziei, omotani pajęczą siecią kłamstw i prawd pozornych. Sprawiedliwość społeczną zastąpiła pazerna prywata, a wolność osobistą pokorne posłuszeństwo wobec nakazów odgórnych. Pozostały im rozpacz i bunt. Oto dlaczego Trzydęby musiały przejść swój dies irae, dzień gniewu.

37
{"b":"101057","o":1}