ROZDZIAŁ PIĄTY
Ujawnia się Artysta. Filozofowanie na plaży. Ruja i porubstwo: dentystka Róża traci cnotę, rozpustna Pelagia gwałci duchownego.
Płot, odgradzający wznoszony blok mieszkalny od ulicy, upstrzony był różnobarwnymi plakatami. Śliwa z niesmakiem kontemplował rodzimą twórczość graficzną: dużo krzyku, mało sensu. Nachalnością i prymitywizmem afisze przypominały mu partyjną propagandę wizualną okresu stalinowskiego, tyle że tamte piętnowały reakcję i imperializm, a te opluwały komunę. Nowa treść w starej formie. Galerię kończyły wizerunki czerwonych szatanów: diabeł z sierpem i młotem, diabeł napiętnowany pięcioramienną gwiazdą, diabeł z emblematem „PZPR" na piersi. Czartów otoczono militarnymi rekwizytami i tłumem uciemiężonych ludzików, o obliczach naznaczonych głodem i cierpieniem.
– Każdy ma takiego Belzebuba, na jakiego zasłużył.
Śliwa obejrzał się. Znał mówiącego z widzenia, Artysta, malował w kościele scenę z Bolesławem Śmiałym i świętym Stanisławem. Nosił zawsze brązowy beret, takąż pelerynę i jaskrawe koszule, a szyję otaczał jedwabnym szalikiem,, jakby gnębił go notoryczny ból gardła.
– Żałosny skutek religijnego wychowania – wskazał płot. – Wszystko co dobre płynie z niebios, a jad wszeteczności sączą nam upadli aniołowie z rogami. Istota ludzka w takim uproszczonym świecie jest ubezwłasnowolniona, może być tylko przedmiotem manipulacji biegunowo przeciwstawnych sił. Mam nadzieję, panie Śliwa, że nie posądza mnie pan o produkcję tych kiczów?
– Nie – roześmiał się majster – chociaż, bez obrazy, kościelny malunek arcydziełem również nie jest.
– Z przykrością muszę panu przyznać rację. Cóż począć ksiądz Maciąg płacił hojnie i zapewniał obfity wikt, co przy dzisiejszych trudnościach zaopatrzeniowych ma swoją wagę. Malarz też człowiek, samą sztuką się nie wyżywi. Partia ma kłopoty, przestała hołubić twórców, więc zwróciliśmy się ku kościelnym zamówieniom. Następstwa, jak sądzę, okażą się katastrofalne dla polskiej kultury. Świątynie od wieków zdobione były dziełami znakomitych mistrzów pędzla i dłuta, a teraz wypełnią się ideologicznie słusznymi bohomazami. Zamiast czerwonych cenzorów – czarni, a bezinteresownego mecenasa ani śladu.
Artysta odbył z przepastnej kieszeni cybuch i chciał ładować tytoniem.
– Fajczarz? – ucieszył się Śliwa. – Chodźmy na skwerek, zakurzymy spokojnie. Rozsiedli się na ławce i dalej odprawiać fajkowy ceremoniał, owo czyszczenie, nabijanie, upychanie, rozpalanie i wreszcie pyk pyk pyk, dym z amfory uleciał w przestworza.
– Rad jestem, że pana poznałem osobiście – powiedział malarz, – Ciekaw byłem, jak wygląda idealista. Chodzi o łamanie strajku w miejscu świeckim i rozniecanie tegoż na ziemi poświęcanej, jak wieść gminna niesie.
– I cóż pan stwierdził?
– Facjata kanciasta, rysy grubo ciosane, szpakowaty jeż, kwadratowy podbródek, spojrzenie bezczelne. W sumie charakter stanowczy, by nie rzec: nacechowany uporem. Lubię portretować takich osobników. Gatunek na wymarciu; wierność ideałom i tak dalej. A każda ekipa, gdy wreszcie dorwie się do władzy, kogo zaczyna deptać? Właśnie ich bo przeszkadzają kompromisom z niedawnymi przeciwnikami. Tak marnie jest świat zmajstrowany – sojusze taktyczne są fundamentem rządzenia każdym społeczeństwem. I oto powstaje błędne koło: bez idealistów nie można przeprowadzić rewolucji, wespół z idealistami nie sposób utrzymać się przy sterze. Więc dostają w dupę najpierw od wrogów, potem od swoich, a ideał sięga bruku. I leży tam dopóty, dopóki go nie podniesie kolejne pokolenie nieskazitelnych.
– Przesada.
– Oby nie musiał się pan przekonywać na własnej skórze.
Aleją kroczyła zamaszystym krokiem niewiasta w średnim wieku. Jej rozłożysta żółta spódnica na tle zieleni wyglądała jak odwrócony kielich tulipana. Kremową bluzkę ozdabiał pokaźny krzyż, dyndający na łańcuszku, blond włosy podtrzymywała przepaska haftowana w krzyżowy wzór. Przed ławką wyhamowała gwałtownie aż wzbił się kurz spod obcasów. Prychnęła. w stronę Śliwy:
– Bezbożnik! Świętokradca!
– Śliczna jesteś, panienko, kiedy się gniewasz – powiedział łagodnie Artysta.
– Dwulicowiec! Artycha od siedmiu boleści. Maluje w kościele, a zadaje się z komuchem. Pfuj! – splunęła i odmaszerowała elastycznie.
– Niczego sobie babka – skomentował malarz – zgrabna, biuścik wydaje się apetyczny, a sempiterną kręci jak Lolo-brygida. Któż to?
– Dentystka Róża, nawiedzona. Specjalność: leżenie krzyżem przed ołtarzem. W wolnych chwilach rwie zęby.
– Stara panna, jeśli się nie mylę?
– Tak.
– To tłumaczy zaburzenia charakterologiczne. Wiadomo, że koło trzydziestki cnota rzuca się na mózg. Ilu mieszkańców liczą Trzydęby?
– Pięć tysięcy.
– Z tego, statystycznie rzecz biorąc, połowę stanowią mężczyźni. Odliczmy starców i dzieci a otrzymamy co najmniej tysiąc chłopa. Zagadka: z całego pułku samców żaden ochoczo Róży nie przerżnął? Wstyd dla sympatycznego miasteczka. Czyżby los chciał, żebym ja, przybysz z obcych stron, uwolnił nieszczęsną od jarzma?
Nie było to pytanie retoryczne, co miało się okazać dwa tygodnie później. Nadeszła upalna niedziela i przyjaciele spotkali się na plaży, zagospodarowanej staraniem burmistrza Żorasa. W kilku stoiskach można tu nabyć pieczone kurczaki, smażone ryby, lody i napoje chłodzące; czynny jest także kiosk z prasą i wypożyczalnia kajaków. Jezioro średniej wielkości, otoczone z trzech stron lasem, wodę ma czystą, nic więc dziwnego, że mieszkańcy spędzają tutaj wolny czas.
Rozebrawszy się Śliwa, Rak, Benjamin i Ateusz Pokorny oddali się kąpielom słonecznym. Panowała obezwładniająca cisza, tylko z oddali dobiegał śmiech dzieciarni, baraszkującej w mokrym żywiole. Nieco później zjawił się także ojciec Hiacynt. Habit ściągnął w odległych zaroślach i niósł pod pachą. Wiedział, że pojawienie się sukienki duchownej wzbudzi zbędne zainteresowanie gawiedzi a tego wolał uniknąć. Kroczył statecznie w poszukiwaniu wygodnego legowiska; piasek wciskał się w sandały, najpierw przystawał by wytrząsnąć intruza a potem dał za wygraną i boso, w niebieskich kąpielówkach, zbliżył się do leżących.
– Co widzą oczy moje? Komuna we wzmocnionym składzie. Można rozłożyć się opodal?
Rudzielec, który zaczynał już drzemać, otwarł jedno oko i mruknął:
– Tylko mnicha tu brakowało…
– Gorycz cię gnębi, bracie – odparł zakonnik moszcząc się w grajdole – a to szkodzi na wątrobę. Wobec nieszczęść, którymi nas Bóg doświadcza, powinniśmy zachowywać rozsądny dystans. Ludowe przysłowie powiada, że nie ma złego, co by na dobre nie wyszło; tkwi w nim życiowa mądrość. Weźmy na przykład niewierność małżonki…
– To moja sprawa! – żachnął się Benjamin.
– Mylisz się, Pelagia sieje zgorszenie, co czyni twą troskę sprawą publiczną. Zwłaszcza, że powołuje się na sakrament ślubu kościelnego, by czynić zło za parawanem małżeństwa, które przecież w świetle prawa kanonicznego zostało przez nią rozbite. Cudzołóstwo jest ciężkim grzechem.
– Mogę uzyskać rozwód? – poderwał się rudzielec a oblicze promieniało mu nadzieją. -I wyrzucić babę na zbity pysk? Zamieniła mieszkanie w burdel.
– Możesz poczynić stosowne starania, bracie, przy mej skromnej pomocy. Borykasz się, nie ty jeden, z odwiecznym problemem.
– Mistrz Rabelaiś – wtrącił nauczyciel – w tej materii był optymistą. Powiada: Jeśli będziesz rogaczem, śliczniuchna twoja żona, ergo: uprzejmą dla cię będzie ona, ergo: będziesz miał wielu przyjaciół, ergo będziesz zbawiony. Tylko ci to na lepsze wyjdzie, grzeszniku.
– Mnie nie dotyczy – posmutniał Benjamin – uprzejmości w Pelagii za grosz, a przyjaciół, poza wami, nie mam.
– Pozostaje ci wiara w zbawienie.
– Dzięki za pociechę, belfrze.
– Zadziwiające, zważcie panowie, jak trafne są pewne sentencje, wymyślone przez francuskich filozofów – mówił zakonnik. – Oto Montaigne: Próżno wspinać się na szczudła, na nich także trzeba chodzić własnymi nogami. Na najwyższym tronie świata i tak przy siąść musimy własnym zadkiem. Albo: Nikt nie jest wolny od mówienia bredni; źle jest jedynie mówić je z wysiłkiem. La Rochefaucauld, zresztą mój ulubiony autor z epoki Oświecenia: Powaga jest obrządkiem ciała, wymyślonym dla ukrycia braków ducha. Zawsze mamy dość siły, by znieść cudze nieszczęścia. Z prawdziwą miłością jest jak z pojawianiem się duchów -wszyscy o nich mówią, lecz nikt ich nie widział – Nie ma cnotliwych kobiet, które nie byłyby znudzone tym rzemiosłem.