Литмир - Электронная Библиотека

– Jesteś kochany, Hiruś. Ale nie trzeba się wysilać. Oboje wiemy, że to się wkrótce stanie. Po chwili:

– Miło w naszej chacie. I znów po dłuższej pauzie:

– Zawsze cię kochałam. Pamiętaj o mnie.

Siadywał na tapczanie, ściskając jej osłabłą dłoń i milczał. W nocy tulił do siebie, jakby chciał przelać w zmaltretowane ciało swą energię życiową. Wsłuchiwał się w chrapliwy oddech, przerywany jękami bólu. Jeszcze nie mógł się pogodzić z myślą, że Maleńka odejdzie bezpowrotnie i zostanie sam. Dlaczego? Ma dopiero czterdzieści lat, mogłaby dożyć starości. Czemu właśnie ona, ta skromna, cicha, ludziom życzliwa kobieta?

Piotrek codziennie przynosił jakiś bukiet, pokój pachniał jak oranżeria, pulsował paletą kolorów. Wieczorem Śliwa sadzał żonę na fotelu, otulał kocem, a syn po turecku na podłodze obok matki. Starał się wykrzesać z siebie odrobinę rozmowności, opowiadał urywanymi zdaniami o studenckim życiu, pierwszy rok, nowe środowisko, każdy drobiazg w jego relacji urastał do rangi wydarzenia. Wpatrywała się natarczywie w swoich męż czyzn, jakby w obawie, że w zaświaty zabierze ich obraz nie dość wyrazisty. Stary widział kątem oka jak zaciska wargi, by ból nie wydostawał się krzykiem, jak całą siłą woli zmusza ramię, by przesunęło się w stronę głowy Piotrusia i dłoń mogła go pogładzić po włosach.

Niebawem przestała w ogóle jeść; aby dać choć trochę płynu musiał siłą rozwierać zęby, połowa wyciekała na powrót kącikami warg. Czasem chciała coś powiedzieć, lecz słowa zamieniały się w nieartykułowane dźwięki. Tylko oczy wciąż się weń wpatrywały i dostrzegł w nich na przemian to czułość, to rozpacz. Potem zaczęła tracić świadomość -nadeszła agonia.

Przebudził go kurczowy chwyt palców. Teresa patrzyła przytomnie, wzrok wędrował od męża ku otwartemu oknu i z powrotem. Zrozumiał. Wziął ją na ręce jak dziecko i podszedł do parapetu.

Na zewnątrz wstawał wiosenny rozsłoneczniony ranek. Różowo kwitły jabłonie, gałęzie wiśni pokryte były śnieżystymi płatkami. Działki pracownicze, rozciągające się opodal, wyglądały jak wielka łąka, wymalowana pastelową zielenią, seledynem, fioletem i żółcią, zakończona szerokim szlakiem płożącej się pigwy, teraz rozpłomienionej tysiącami kwiatów. W oddali spiętrzona na wzgórzach puszcza, przypominająca bukiet cieni o różnej intensywności. W stronę jeziora szybowały łabędzie, białe smugi na błękicie. Przy domu uwijały się jaskółki, budujące gniazda pod okapem dachu, podobne do czarnych pocisków, wystrzelonych bezładnie w przestrzeń.

Maleńkiej płynęły łzy po policzkach. Śliwa bał się poruszyć; tkwił jak posąg ze swym najdroższym ciężarem w ramionach, aż Teresa przestała oddychać. Położył ją wtedy na tapczanie, padł na kolana i całując martwiejącą dłoń zaczął rozpaczliwie szlochać.

Pogrzeb miała skromny, przyszło kilkoro znajomych i parę bab-żałobniczek, które wciąż urzędują na cmentarzu, uważając za swój obowiązek uczestniczenie w każdej ceremonii. Przed zamknięciem trumny Śliwa ucałował woskowe czoło żony, a Piotr przybrał ciało różami. Bezkresny spokój spłynął na twarz Teresy, rysy złagodniały, wargi rozchylane w półuśmiechu, drobne dłonie spoczęły swobodnie na sercu. Mizerię żywota zostawiła poza sobą, wszystkie jej żonine i matczyne troski powszednie, całą tę szamotaninę między marzeniem a obowiązkiem, między kochaniem i męką istnienia.

Stary z kamiennym obliczem rzucił pierwszą grudę ziemi na trumnę. Zasłonił twarz spracowanymi łapskami, każde uderzenie ciężaru, spadającego z łopat grabarzy na trumnę, odczuwał jak cios we własne plecy. Obok Piotr połykał łzy. A potem nie było już Maleńkiej, został im kubik ziemi, uformowanej w sześcian, przykryty kwiatami. Ludzie się rozeszli, a oni jeszcze długo stali w milczeniu rozpamiętując pustkę, która wdarła się w ich życie.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Trzydęby wybijają się na niepodległość. Zmartwychwstanie księdza Skorupki. Czerwony kur szaleje na plebani. Fenomen wody święconej.

Wiosną 1991 roku w Pewnusi pojawiła się komisja rządowa w osobie kostycznego mężczyzny o końskiej twarzy, hymkającego co trzecie słowo. Komisja reprezentowała władzę demokratyczną, dlatego uznała za celowe poszerzenie swego składu' przez kooptację lokalnych czynników. Czynniki były dwa: Maciaruk, który już od roku burmistrzował w Trzydębach oraz maszynista Bukowski, wybrany' niedawno przez aklamację przewodniczącym niezależnego i samorządnego związku w wytwórni. Po wnikliwej dyskusji podjęto decyzje odpowiadające duchowi czasu: a) niepodległościowe, b) produkcyjne, c) kadrowe.

I tak szanowna komisja w imieniu załogi, dla zatarcia komunistycznego piętna, nadała Wytwórni Nocnych Naczyń Wielokrotnego Użytku imię marszałka Józefa Piłsudskiego. Uroczystość oficjalna poprzedzona uroczystym nabożeństwem, obejmie poświęcenie między innymi taśmy produkcyjnej, z której wówczas schodzić będzie produkt odpowiadający aspiracjom mieszkańców. Jak wiadomo, miniony reżim w celach propagan-;. dowych zaśmiecał sklepy bublami niewygodnymi w użyciu i na j domiar w kolorze jadowitej czerwieni. Teraz firma preferować ma nieskazitelną biel, ozdobioną portretami wybitnych osobistości, od prezydenta Busha do prezydenta Wałęsy.

– A w środku co? – spytał Bukowski.

– Mościcki i Kaczorowski – odparł Maciaruk. – Ciągłość, legalnej władzy, kraj i emigracja.

– Owszem, kolekcja prezydencka, hm, interesujące – oceniła końska twarz. – A gdyby tak serię, hm, wysokich autorytetów moralnych? Zbigniew Brzeziński czy Tadeusz Mazowiecki, hm, o Janie Pawle II już nie wspominając.

– Ja proponuję sławnych polityków – wyskoczył Maciaruk – stworzyli nową Polskę, należy im się.

– Sprawa ryzykowna, hm, można pomieszać działaczy Porozumienia Centrum, hm, z tymi od Unii Demokratycznej. Nabywcy będą zdezorientowani.

– To dajmy dwie serie: jedną z braćmi Kaczyńskimi, Maziarskim i Najderem, druga z Kuroniem, Geremkiem i Turowiczem. Wolny wybór, każdy spożytkuje naczynie według własnych poglądów politycznych.

– To byłoby jakieś, hm, rozwiązanie. Rzecz wymaga, hm, głębszej refleksji. Refleksję odłożono na potem, przechodząc do spraw kadrowych. Na dyrektora wytypowany został jednomyślnie inżynier Kajdyr, znakomity wynalazca i organizator, represjonowany przez komunę. Po czym wezwano Raka i Śliwę.

– Panie Rak – oznajmił stołeczny wysłannik – od tej chwili, hm, przestaje pan pełnić funkcję dyrektora, hm; obowiązki proszę przekazywać, hm, inżynierowi Kajdyrowi.

– Sprawiedliwości stało się zadość – Maciaruk nie krył zadowolenia. – Wystarczająco długo tolerowaliśmy szefa, wyniesionego na stołek przez stan wojenny. Za tępienie solidarnościowego aktywu chyba nie oczekiwał pan laurki i orkiestry pożegnalnej?

– Brałem nauki u ciebie, Maciaruk. Za co wyleciał Bukowski, dobrze wiesz; jeśli zapomniałeś, niech ci w gębę chuchnie. A Kajdyr ciągnął forsę za niewykonane wynalazki, sąd udowodnił mu wyłudzenie znacznych sum.

– Na pański wniosek.

– Oczywiście, dbałem o kasę firmy.

– Pan zaś, panie Śliwa…

– Również won. Taczld?

– Każdego komucha mogę osobiście wywozić w siną dal – zaoferował się Bukowski.

– Nie trzeba – powiedział Maciaruk – ten triumfalny rejs sprzed dziesięciu lat zachował ważność. Towarzysz Śliwa opuści nas własnonożnie, że się tak wyrażę. Do emerytury zostało mu trochę czasu, może u Świderskiego hodować pomidory.

– Jeszcze Polska nie zginęła, póki my żyjemy – odparł Śliwa.

Wyszedł ciągnąc za sobą Adama. Rozstanie z Pewnusią sprawiło Rakowi przykrość, skarżył się smętnie:

– Dwadzieścia lat tu przepracowałem. Chyba jakieś podziękowanie się należy, no nie?

– Zwariowałeś! Oczekujesz podziękowania od tych nadętych pacanów? Nie łam się, Adaś. Na frasunek dobry trunek, idziemy do Zajazdu Pod Mieczem.

Tłusta Kleopatra ujrzawszy gości, podprowadziła zaraz do stolika gdzie rezydował Artysta.

24
{"b":"101057","o":1}