Był to człek prymitywny, władający ubogim słownictwem, lecz żywiący zabobonny lęk wobec wybryków natury; wytrzeźwiawszy błyskawicznie, uciekał aż się za nim kurzyło. Tymczasem wokół rozlegało się zewsząd uhu uhu uhu, na przemian z kukaniem w różnych tonacjach lub dzięciołowym alarmem: trzy kropki, trzy kreski, trzy kropki (SOS). To konspira głosiła wszem wobec, że w pobliżu pojawił się reżimowy siepacz. Ale żaden skubaniec nie wylazł z dziupli by pomóc proboszczowi. Musiał przez godzinę śpiewać Psalmy Dawidowe, umówione hasło, nim zalęknione owieczki zebrały się wokół pasterza, który omalże nie został zgwałcony drugi raz w swym młodym życiu.
W roku 1985 syn Śliwów, Piotr, zdał maturę i wkrótce potem egzamin na uniwersytecką polonistykę. Wydoroślał, zapuścił sobie hiszpański wąsik, włosy przystrzygł na jeża. Teresa nie mogła się nadziwić, jaki podobny do ojca – wzrost, kanciaste rysy, usposobienie. Zwłaszcza skrytość syna ją denerwowała bo do zwierzeń nie skory, każde słówko musiała zeń wyciągać. A że do studiów zabrał się z neoficką gorliwością i poza lekturą świata nie widział, wymyślała mu czasem od molów książkowych. Gdy rodzice zagadnęli jak wyobraża sobie przyszłość, oświadczył:
– Mam ustalony sposób na życie. Będę belfrem, tutaj, w Trzydębach. Chcę zająć miejsce opuszczone przez Ateusza Pokornego. Ktoś musi to przecież zrobić.
– No, no! – zdziwił się Śliwa.
– Obyś tylko nie skończył jak on – w głosie Teresy zabrzmiała matczyna troska.
Od pewnego czasu Teresa skarżyła się na ból piersi. Śliwa początkowo zlekceważył jej narzekania, lecz gdy zaczęła w nocy popłakiwać, przestraszył się i zaprowadził do lekarza zakładowego. Zbadał Teresę, dał skierowania na prześwietlenie i do Kliniki Onkologicznej. Dowiedziawszy się, że przyszła z mężem, wywołał Śliwę z poczekalni.
– Dopilnuje pan, żeby żona zrobiła wszystkie badania? Nowotwór nie musi być złośliwy, wystarczy kosmetyczny zabieg i po kłopocie. Na wszelki wypadek weźmie się wycinek. Bez obaw, szanowna pani, to nie boli.
– Czy rzeczywiście muszę mieć anioła stróża? – odezwała, się Teresa lekko zniecierpliwiona.
– Tak lepiej – odrzekł konował uśmiechając się obłudnie. – W nawale codziennych zajęć łatwo zapominamy o terminach wizyt; mąż wygląda na troskliwego, będzie czuwał.
Za drzwiami Maleńka przyjrzała się z komiczną uwagą staremu.
– Nigdy nie przypuszczałam, że twoja kosmata facjata może się komuś kojarzyć z duchem opiekuńczym.
– Widocznie pozory mylą – odparł, pocierając dłonią nie-golony policzek.
Na ulicy wzięła go pod rękę. Wśród potoku obojętnych przechodniów, przytłoczeni monotonnym szumem przejeżdżających pojazdów – byli sami. Zacisnęła mocno palce. Czuła się jak wędrowiec, któremu niespodziewanie droga urwała się nad przepaścią. Więc taki ma być koniec? Dlaczego właśnie teraz? I ten ból, pożerający zdrowe tkanki, nawet tego los mi nie oszczędził?
– Daj chusteczkę.
Wytarła natrętne łzy; z trudem tłumiła płacz, wargi jej drżały.
– Hiruś, jak wy sobie dacie radę beze mnie?
– Moja droga, gdyby każdy pacjent wpadał w grobowy nastrój, świat nie miałby problemów demograficznych. Ludzie wykończyliby się sami. Skąd u ciebie, dziewczyno, tyle czarnowidztwa?
– Przeciwwaga niezmierzonych pokładów optymizmu, które tkwią w tobie. Nazajutrz rentgen wykazał co miał wykazać, chirurg zaś pobrał wycinek odpowiedniej wielkości i oznajmił, że poślą go do Poznania do analizy.
Dwa tygodnie później Śliwa dowiedział się wyniku: nowotwór złośliwy. Wlókł się do domu na ołowianych nogach, ze ściśniętą krtanią, przytłoczony świadomością, że ma najbliższej osobie przekazać wyrok. Tak, wyrok, gdyż szansa iż po operacji nie będzie przerzutów była mizerna. Jego intymny świat (mawiał czasem: potrójny, bo Maleńka, Piotruś i on), ważniejszy niż wszystko co działo się dookoła – miał się rozsypać. Miotał się między buntem a rozpaczą, zmoczony strugami deszczu, którego nie dostrzegł, po dziecięcemu bezradny.
– Czemuś nie przeczekał ulewy? – powiedziała Teresa na jego widok.
Błysk domysłu w oczach, no tak, jej intuicja zawsze trafiała w dziesiątkę, rozumieli się bez słów.
– Przebierz ubranie bo się przeziębisz.
Sucha koszula i szlafrok. Nabił fajkę drżącymi palcami i ćmił czekając, aż Teresa skończy kuchenne porządki. Wreszcie usiadła w swoim fotelu i odsapnęła z ulgą.
– No, jeszcze jeden dzień mam zaliczony.
– Rachujesz dni?
– Żebyś wiedział. Niebawem zacznę odliczanie ostateczne. Ku finałowi na cmentarzu. Masz ochotę na kieliszek? Kupiłam starkę.
– Daj.
Stuknęli się szkłem: oby nam życie nie obrzydło.
– Ja chyba dostaję fioła od tego czekania – powiedziała odstawiając kieliszek. – Sądząc po twej minie, Poznań nadesłał wreszcie wyniki?
– Tak.
– Złośliwy?,
– Tak. Nie martw się na zapas, nowotwór sutka jest najmniej groźny, przerzuty zdarzają się rzadko.
– Aha, impreza zacznie się od amputacji. Pojmuję. Cóż ty, sierotko, poczniesz z babą o jednym cycuszku? Wybrakowany element.
Dolała sobie wódki, wypiła jednym haustem, potem rozbeczała się jak skrzywdzone dziecko. A gdy leżeli już na tapczanie, wpatrzenie w mrok, zasłuchani we własne ponure myśli – odezwała się głosem przeraźliwie spokojnym:
– Staruszku, mam życzenie.
– Co tylko zechcesz, Maleńka.
– Jeśli medycyna skapituluje, nie zostawisz mnie w szpitalu. Chciałabym ostatnie dni spędzić w domu. Obiecaj, będę spokojniejsza.
– Dobrze, przyrzekam. Dlaczego mamy zaprzątać sobie głowy akurat najgorszą możliwością?
– Bo nadzieja jest matką głupców.
Po operacji Maleńka przebywała jeszcze tydzień w zatłoczonym szpitalu; wypisano ją na własne żądanie.
– Chyba należy mi się przytulniejszy kąt – powiedziała do męża – niż to wyrko na korytarzu, wokół którego snują się cienie skazańców. Zabieraj mnie stąd natychmiast.
W domu przez pierwsze dni leżała otępiała, wpatrując się w okno, do domowników odzywała się rzadko i monosylabami. Ochota do życia wracała jej stopniowo: najpierw zażądała radia na nocny stolik, by słuchać muzyki od rana do wieczora, potem zaczęły ją interesować filmy telewizyjne, a wreszcie wypędziła z pościeli ciekawość, co tam jej mężczyźni pichcą na obiad. U Hirka talentu kulinarnego za grosz, wolała osobiście dopilnować kuchni. Stan podgorączkowy ustąpił, szwy goiły się dobrze tylko bandaż spowijający klatkę piersiową krępował nieco ruchy.
– Bawimy się w loterię, synku – pokpiwała – przerzuci, nie przerzuci.
– Kto?
– Ten raczek, mój drogi. Zwierzątko chytre, może już się w okolicy załapało?
– Co też mama wygaduje – protestował bez przekonania Piotruś – Wywoływanie wilka z lasu.
– Trzeźwa analiza sytuacji, żadne tam wywoływanie. Wolałbyś żebym tryskała załganym optymizmem?
– Wolałbym. Nie cierpię krakania. Ojciec zresztą też nie.
– Cóż za los, w tej chałupie nie ma do kogo ust otworzyć! – rozłościła się.
Teresa umierała. Wszystko odbyło się jak na przyspieszonym filmie. W połowie stycznia lekarze stwierdzili przerzuty w kilku miejscach i zaordynowali naświetlania. Jeździła dwukrotnie w ciągu tygodnia do Szczecina pod bombę kobaltową, bez widocznego rezultatu. Najpierw skóra na klatce piersiowej poczerwieniała jak rozległa blizna po oparzeniu, potem zaczęła puchnąć, pęcznieć, rozdymać się. Nowotwór szukał sobie miejsca, chciał wydostać się na światło dzienne. W marcu ordynator zatrzymał Maleńką w klinice, szpikowano ją chemikaliami i środkami przeciwbólowymi. A na początku kwietnia przysłała mężowi kartkę: Już czas. Przyjeżdżaj. Obiecałeś.
Wziął urlop z pracy i taksówką przywiózł żonę do domu. Wychudła, jadła coraz mniej, przełykanie zaczęło sprawiać trudności. Jeszcze mogła mówić, choć słowa wydobywały się z krtani chropawe. Początkowo usiłował zająć jej uwagę bzdurzeniem o sprawach nieważnych, plótł co ślina przyniosła, byleby zapomniała o swym przemijaniu. Zdobyła się na uśmiech: