Poza tym ruch kadrowy w firmie ograniczył się do dwóch osób. Wywieziony na taczkach majster Śliwa wrócił na swoje dawne stanowisko, natomiast przewodniczący „Solidarności", Maciaruk, został internowany. Po trzech dobach, trzech godzinach i trzech minutach zwolniono go, lecz Rak odmówił ponownego przyjęcia do pracy. Oświadczył krótko i węzłowato:
– U nas przestali płacić za gardłowanie. Idź pan sobie rozrabiać u prywaciarza. Maciaruk z rady skorzystał i zatrudnił się u ogrodnika Świderskiego przy uprawie pomidorów. Z dwóch względów był to czyn heroiczny – pracodawca okazał się wymagającym nerwusem, a w porze zbiorów otaczała działacza agresywna czerwień owoców, natarczywie przypominająca komunę, panoszącą się na zewnątrz szklarni.
W drodze do domu Śliwa mijał ogrodnictwo Świderskiego. Ilekroć dostrzegał swego antagonistę, pozdrawiał go grzecznie:
– Szczęść Boże, panie Maciaruk. Pomidorki dojrzewają?
Stan wojenny w Trzydębach objawił się w postaci porucznika i trzech szeregowców. Przyjechali gazikiem, zakwaterowano ich w ratuszu. Zima wówczas była tęga, śnieg walił z pochmurnego nieba bez litości, popędzany wiatrem. Telewizyjne prognozy pogody brzmiały jak komunikaty z placu boju: szosy nieprzejezdne, pociąg utknął w zaspach, pasażerów ewakuują śmigłowce, pierwsze ofiary białej śmierci, tragiczny karambol na autostradzie. I tak dalej, a wszystko ilustrowane zdjęciami podbiegunowego krajobrazu.
Żołnierze wraz z milicjantami, odziani w służbowe kożuchy, początkowo patrolowali ulice regularnie, potem coraz rzadziej, bo porucznika poderwała Pelagia i całymi dniami przesiadywał u niej. Zaprzyjaźnił się nawet z rudowłosym Benjaminem, w którym kiełkowała nadzieja, iż żona zechce zostać panią oficerową, wreszcie da zgodę na rozwód i wyniesie się z mieszkania w odległe strony. Wspólnie gapili się w mały ekran a czasem, przy obfitszym poczęstunku, Ben brał gitarę i wyśpiewywał różności.
Niestety, zima się skończyła, gazik wraz z załogą ukradkiem wycofał się do garnizonu a powrócił koszmar. Otóż Pelagia zaczęła gorliwie odwiedzać brata badylarza, chociaż dotąd bliższych kontaktów z nim nie utrzymywała, z uwagi na niechęć bratowej. Zdaniem tej pobożnej niewiasty nader swobodne obyczaje Pelagii wołały o pomstę do nieba; ilekroć dostrzegła jej wypacykowane oblicze, dziwiła się:
– Jeszcze piorun nie strzelił w twoją wściekłą cipę? Pewnego razu Świderski przyłapał siostrunię, gdy z Macia-rukiem tarzała goliznę po sadzonkach w celu rozpustnym.
– Ty wywłoko! – wrzasnął aż szkło szklarniowe zabrzęczało. – Dupą plony mi niszczysz?
Wyrzucił brutalnie Pelagię za płot oznajmiwszy, że jeśli ośmieli się kiedykolwiek pojawić w posiadłości, wyszczuję ją psami. Natomiast terminator ogrodniczy uderzony został po kieszeni; potrącił mu czterdzieści procent poborów za straty rzeczowe, a dalszych dwadzieścia za straty moralne. Maciaruk próbował bronić się Kodeksem Pracy i różnymi paragrafami, no pewnie, gdyby wsiadł mu na pensję dyrektor Pewnusi, miałby zaraz strajk protestacyjny, o petycjach do Sejmu i ONZ nie wspominając. Świderski tylko rechotał, gdyż wyższość sektora prywatnego nad państwowym ujawniła się bez obsłonek:
– Maciaruk! Nie podskakuj, bo wyciepnę na zbity pysk i będziesz sobie trawkę skubać po połoninach.
Wobec niesprzyjających okoliczności musiał spotykać się z Pelagią w jej sypialni, co przepełniło Benową czarę goryczy: najpierw palant wyświęcony, teraz kutas niezależny i samorządny. Zapachniało mordem, wątek kryminalny wisiał na włosku. Lecz oto na scenę wtargnęła Siła Wyższa w osobie niejakiego Pierangelo, turysty włoskiego, który zabłądził w dzikich ostępach słowiańskiej krainy, trafiając pechowo do Trzy-dębów. Zatrzymał się parę dni, gdyż jego fiat ritmo wymagał niezbędnej naprawy. Pelagia okazji nie przegapiła i oczarowany jej wdziękami podróżnik uwiózł damę do słonecznej Italii.
Benjamin odżył. Powiększył zespół „Bolko" o perkusję i trąbkę, po czym wystartował na Piknik-Country w Mrągowie odnosząc duży sukces, bo występy transmitowała telewizja. Niebawem też utwory jego pióra i kompozycji, ballada o Ateuszu również, znalazły się na płycie długogrającej, docierając pod strzechy. Ubierał się teraz w wypuszczoną na spodnie bluzę obszytą frędzlami, rudą czuprynę chował pod kowbojski kapelusz z szerokim rondem, zębiska szczerzył jak reklama pasty do zębów. Gdzie się pojawił, oblegały go podlotki, a on nie szczędził im autografów na swych barwnych zdjęciach. W ciągu roku stał się sławny i bogaty, co w pewnym stopniu wynagrodziło mu udrękę małżeńską.
Około połowy lat dziewięćdziesiątych zasnął w Panu ksiądz doktor Maciąg, absolwent teologii Uniwersytetu Katolickiego, postać ze wszech miar zasłużona dla ewangelizacji społeczności trzydębskiej. On to pierwszy przypuścił szturm na bastiony ateizmu, odnosząc sukcesy wyraziste choć połowiczne. Jednakże zmagania z fałszywym świętym tudzież mnisia zdrada we własnych szeregach nadszarpnęły jego organizm. Legł na łożu boleści, by już nie powstać. Po stokroć miał rację jego wierny uczeń, ksiądz Pyrko, gdy swą mowę pożegnalną nad trumną zakończył wzniosłymi zdaniami:
– Poległ na polu walki z bezbożnym ustrojem. Wstępuje ninie w niebiosa przy wtórze trąb archanielskich, a święty Piotr Klucznik w bramie raju obejmuje go braterskim uściskiem. Pozostanie w naszej pamięci jako niestrudzony bojownik o świętą sprawę, świetlany przykład dla wątpiących, natchnienie dla kroczących jego śladem.
Opustoszały posterunek, z woli kurii biskupiej, objął ksiądz Pyrko. Zmężniał ostatnimi czasy – brzuszek krągły, stateczne ruchy, głos znamionujący pewność siebie. W przeciwieństwie do poprzednika obce mu były nastroje kontemplacyjne, nie roztrząsał zawiłości doktryny, a tropienie metafizycznego szatana uważał za stratę czasu. Swoje posłannictwo lokował przede wszystkim w obrębie spraw świeckich – należy wyprzeć komunę ze wszystkich przyczółków i zapewnić Kościołowi nieograniczony rząd dusz.
Do celu zmierzać miał, na razie, małymi kroczkami. A to szopka wystawiona pod bocznym ołtarzem, gdzie diabłów przybrano w mundury wojskowe i milicyjne, a to modły o przywrócenie wolnej ojczyzny, a to pokazywanie zajączków połączone ze zbiorową recytacją haseł: „Zima wasza, wiosna nasza" albo na odwrót „Wiosna wasza zima nasza"; pory roku zmieniały się szybko a wraz należało zawołania wiernych modyfikować. Dużą wagę przywiązywał do tajnych mszy w gęstwinie leśnej dla czających się tam konspiratorów. Było ich kilkunastu, ukrywali się przed Sierżantem i jego mundurowymi pachołkami w dziuplach stuletnich dębów. Znakomicie funkcjonował zaszyfrowany system łączności, oparty na uhaniu sowim sposobem lub wystukiwaniu o korę drzew alfabetem Morse'a, co skutecznie imitowało aktywność dzięciołów. Ksiądz Pyrko skradał się z posługą duchową w przebraniu baby zbierającej chrust; towarzyszył mu zaufany ministrant zamaskowany strojem Czerwonego Kapturka.
Wyprawy wymagały samozaparcia i odwagi, gdyż w ostępach zwierz grasował dziki, a czasem nawet dało się słyszeć poszczekiwanie psów tropiących. Bywały chwile grozy, szczególnie o zmroku, gdy tylko żarliwa modlitwa pomagała duszpasterzowi osiągnąć kres wędrówki.
Kiedyś kroczył leśnym duktem opodal matecznika konspiratorów, gdy przed nim ukazał się drwal pijaniusieńki jak bela. Jechał rowerem, to znaczy: usiłował jechać, bowiem co kilkanaście metrów jakiś przekorny pień zagradzał wehikułowi drogę i kierowca spadał z siodełka między mchy i porosty. Klął wówczas szpetnie a ominąwszy przeszkodę startował ponownie z wytrwałością godną podziwu. Otóż drab ów, ujrzawszy babę z wiązką chrustu na plecach, przypomniał sobie że jest mężczyzną. Ponieważ zaś chruściara zdała mu się młódką, zatoczył się ku niej i na ziemię powaliwszy, sięgnął pod sukienkę. Ksiądz Pyrko zdrętwiał z przerażenia i zaczął się modlić do świętego Jerzego, pogromcy smoków. Pomogło. Drwal, pogmerawszy koło sedna, nagle odskoczył jak oparzony:
– O kurwa, baba z jajami!