Литмир - Электронная Библиотека

Róża padła na kolana dłonie wznosząc ku niebiosom i trwała tak w trwożnym zdumieniu. Wiatr poruszał konarami, cienie migotały i chwilami wydawało jej się, że widzi postać Ateusza. Nie ulegało wątpliwości, sądzone jej było ujrzeć cud, ujrzeć na własne oczy, akurat w miejscu, które otaczała czcią. Zaczęła się modlić.

– Boże litościwy, oto dajesz mi znak, że duszy nieszczęśnika winniśmy hołd, że krew niewinnie przelana zawiodła go między anioły. Dzięki ci, Panie, który mnie wybrałeś, abym dała świadectwo prawdzie…

Nazajutrz całe miasteczko wiedziało, że przy mogile nauczyciela dzieją się dziwne rzeczy. Róża dwoiła się i troiła, dając świadectwo prawdzie każdemu, kto chciał słuchać. Wykazała sporo inicjatywy. Starym dewotkom mówiła, że jeśli nie będą błagały Ateusza o przebaczenie, same zostaną ukamienowane. Członkom kościelnej straży porządkowej wspominała jakby mimochodem, iż nazwiska oprawców, co ofiarę wlekli na miejsce kaźni, pojawiają się na niebie wypisane ognistymi literami. Nie kryła, że gdy sprzyjają warunki atmosferyczne, słychać chóry potępieńców, przyzywających do piekielnego kręgu proboszcza Maciąga. Nic dziwnego, że wieczorem wokół wzgórza zgromadził się tłum ciekawy zjawisk nieziemskich.

Nadciągała burza. Nieboskłonem pędziły zwały czarnych chmur, smagane porywistym wiatrem. Zapadł zmrok nieprzenikniony. I nagle – łuna otuliła korony dębów, rozkołysane, szumiące. Tłum jęknął z wrażenia. Dentystka, odziana w białą powłóczystą suknię, z wiankiem we włosach, wyciągnąwszy dłonie przed siebie, ruszyła zboczem w stronę grobu. W świetle błyskawic wydawała się sunąć bez dotykania ziemi. Gromy biły coraz bliżej.

– Zanieście modły do świętego Ateusza – wołała w natchnieniu Róża – błagajcie o przebaczenie, bowiem nikt z nas nie jest bez winy!

Ten i ów padł na kolana, urzeczony groźnym pięknem scenerii. Niestety – lunęła ulewa, światło zgasło i gapie rozbiegli się do domów.

W niedzielę wieczorem zjeżdżać zaczęli furmankami i samochodami mieszkańcy sąsiednich wiosek, a nawet odleglejszych osiedli. Z ciężarówki, przysłanej przez Zajazd Pod Mieczem, sprzedawano parówki, bułki i pepsi. Zespół „Bolko" na zaimprowizowanej estradzie prezentował swój repertuar. Jakiś cwaniak oferował lusterka ze zdjęciem nauczyciela na odwrocie. Pojawił się nawet milicyjny gazik. Dentystka, która stała się już centralną postacią, pośredniczką niejako między światem żywych a mocami nieziemskimi -leżała krzyżem przed grobem Ateusza. Przyglądano się jej z szacunkiem.

Zmierzchało, gdy zjawił się ksiądz Maciąg. Włos zmierzwiony, sutanna brudna bo potykał się o krzaki i korzenie, strome zbocze okazało się dlań Golgotą. Rozepchnął tłum, wołając rozpaczliwie:

– Ludzie, czyście poszaleli? Ludzie, rozejdźcie się? W tym przeklętym miejscu nie może być żadnego cudu! Ręczę wam. Przysięgam. Ludzie!

Nikt wszakże nie zwracał nań uwagi. Złamany tak zdumiewającą obojętnością wobec duchownego, ruszył z powrotem, gadając do siebie bez ładu i składu. Doszedłszy ku pierwszym domom odwrócił się – i zmartwiał. Nad mogiłą nauczyciela unosiła się świetlista poświata…

Skoro świt, w gabinecie burmistrza odbyła się narada z udziałem sekretarza partii, Góralskiego, komendanta posterunku milicji oraz Raka i Śliwy, wyciągniętych z łóżek przez posłańca.

– Panie Hieronimie – zagaił Żoras – pan wysmażył ten kawał?

– Czemu ja? – zdziwił się Śliwa. – Zostałem mianowany lokalnym specjalistą od cudów?

– Pomysł był elektronika – przyznał Rak. – Pomagałem mu, owszem, nie przeczę.

– Dlaczego?

– Chcieliśmy Atkowi urządzić iluminację. Prąd na wzgórze nie dochodzi, posłużyliśmy się akumulatorem. Nie mógł stać na ziemi, bo by ukradli.

Opowiedział jak działa urządzenie i z jakim trudem zmontowali je na wysokości.

– Towarzysze – na to sekretarz Góralski, szarpiąc szpic-bródkę – sytuacja jest groźna. Bardzo groźna. Jeśli ktoś się domyśli, będzie na komunę. Że sfingowała cud.

– Czemu mielibyśmy to robić? – zdziwił się burmistrz.

– Cholera wie, co ludziom do łba strzeli. Żeby zareklamować swego człowieka albo żeby ośmieszyć księdza. Nie takie rzeczy już nam wmawiano.

– Zawsze twierdziłem – wtrącił Sierżant – że ciemnota lęgnie się pod kościołem. Tylko patrzeć, jak zwali się nam na kark telewizja, oni łowią sensacje. Najpierw okupacja zakrystii, potem lincz, teraz cud. Wykpią miasto.

– Tylko tego nam brakowało – zdenerwował się Żoras – będziemy pośmiewiskiem całej Polski. A w województwie znów się wściekną.

– W porządku, panowie – podsumował Rak – doceniam dwuznaczność sytuacji. Namówię elektronika, żeby nie zapalał. Kiedy afera ucichnie rzecz zostanie ukradkiem zdemontowana. Słowo harcerskie.

– Uf, widzę światło w tunelu – odetchnął z ulgą sekretarz. – Póki co, buzie na kłódkę. Ani słowa, nawet żonie, zgoda?

– Zwłaszcza żonie – dodał burmistrz.

– Toście strachu księżulkowi napędzili – roześmiał się Sierżant – myślałem, że pęknie ze złości, gdy dowiedział się o świętym Ateuszu…

Tym sposobem owego ranka, za sprawą pragmatycznych czterdziestolatków, cud został zdławiony w zarodku. Szybko o nim zapomniano, bo Żoras pościągał zewsząd rury. Trzydęby fundowały sobie wodociągi i kanalizację, kto żyw musiał rowy kopać w czynie społecznym, jeśli chciał mieć dostęp do dobrodziejstw cywilizacji miejskiej. A chcieli wszyscy, katolicy i bezbożnicy, partyjni i aktywiści „Solidarności".

Tylko Róża nadal wędrowała ku dębom, oczekując na znak niebios. Pielęgnowała grób nazbyt troskliwie, wskutek czego jej gabinet dentystyczny podupadł. Natomiast ksiądz Maciąg przestał się chwilowo zajmować Bolesławem Śmiałym i wielką polityką; całą energię poświęcił zwalczaniu kultu Ateusza. Grzmiał z ambony przeciw fałszywemu świętemu, pisał memoriały do biskupa, do prymasa, nawet do Watykanu. Nie znalazłszy zrozumienia u duchownej zwierzchności podupadł na zdrowiu.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Nowy boss w Pewnusi. Śmierć na drzwiach. Śliwa wywieziony w siną dal. Biją z prawa, dobijają z lewa. W duszę zakonnika wkrada się zwątpienie.

Wróciwszy z zaległego urlopu, Śliwa zastał w Pewnusi zmiany na gorsze. Radiowęzeł opanowali działacze „Solidarności" i teraz megafony na halach bez przerwy trąbiły teksty mówców lub błogosławieństwa, których hierarchia kościelna nie szczędziła każdym obradom. Majstra śmieszył familiarny sposób zwracania się do siebie związkowych bossów. „Jak powiedział Lech. Słusznie zauważył Staszek. Rację ma Heniek. Już o tym wspomniał Jurek. Godny uwagi projekt Janka". I tak dalej w nieskończoność, jakby „Solidarnością" rządziła klika szwagrów; przy tym każdy z rodziny nie omieszkał podkreślić, że występuje w imieniu „ludzi nowej Polski".

Wkrótce też pojawił się mocny człowiek nowej Polski, gdyż magistra Markiewicza odwołano z funkcji za brak bojowości i ustępliwość wobec komuny. Przez aklamacje, a jakże, nie zdołał nawet głosu zabrać by odeprzeć zarzuty. Obecnym przewodniczącym zakładowej komisji „Solidarności" okazał się montażysta nazwiskiem Maciaruk. Na hełmie wymalował sobie emblemat związku, z kieszeni kombinezonu wystawał pękaty długopis z wizerunkiem papieża. Miał gładko wygolone policzki, z mięsistych warg nie znikał pół uśmiech, pod lewym okiem tik, spojrzenie lodowate, a mowa pozbawiona wszelkich śladów emocji. Znalazł majstra przy naprawie wtryskarki.

– Pan jest tym osławionym Śliwą?

– Dlaczego osławionym?

– Podobno na pana nie ma mocnych. Przeszkadza pan w działalności związku.

– Działalności? Nie. Raczej warcholstwie.

– Proszę liczyć się ze słowami.

– Miałem dobrych nauczycieli, wbili mi w mózgownicę, żeby zawsze nazywać rzeczy po imieniu.

– Jeśli jeszcze raz uniemożliwi pan pracownikom udział w naszych akcjach…

– Chodzi o strajki?

– … w naszych akcjach, to wywieziemy pana taczkami za bramę i nawet Biuro Polityczne panu nie pomoże.

15
{"b":"101057","o":1}