Литмир - Электронная Библиотека

Burmistrz Maciaruk zwabiony zgiełkiem wyjrzał oknem i zmartwiał – rebelia panoszyła się wokół. Wkrótce dotarła doń także wiadomość o śmierci Kajdyra, o poturbowaniu szwagra i innych osób. Zaczął wydzwaniać do województwa, najpierw do komendy policji. Wysłuchał go jakiś dyżurny nadkomisarz.

– Przykro mi, panie burmistrzu. Żadnych oddziałów interwencyjnych nie możemy przysłać. Cały skład osobowy ślubuje dziś uroczyście wierność Najświętszej Marii Pannie, więc rozumiecie…

Wykręcił numer garnizonu wojskowego. Po dłuższej chwili, która wydawała się wiecznością, zgłosił się pułkownik. Wysłuchał cierpliwie relacji, potakując czasem, że rozumie położenie. Po czym wyjaśnił:

– Mam wyraźne rozkazy: żadnych interwencji przeciw cywilom. Powinien pan zrozumieć, panie burmistrzu. Przez długi czas wojsko było opluwane ze wszystkich stron za wprowadzenie stanu wojennego…

– Chociaż kilka czołgów!

– A kto zapłaci za ropę?

– Desant z helikopterów!

– Wykluczone. Drugi raz w to samo gówno nie wdepniemy. Radź pan sobie sam.

– Jak?

– Perswazją.

Nietrudno zauważyć, że różne osoby tego dnia używały śmierdzącego określenia, które – chociaż oddaje istotę rzeczy – do eleganckich nie należy. Czy jednak bojownicy o rurę mieli wołać: „Panie burmistrzu, zalewają nas końcowe produkty rozkładu materii?" Maciaruk by nie zrozumiał, o co chodzi. Ale nie ma reguł bez wyjątku – Felek Anarchista na przykład brzydził się terminologią fekaliczną, może dlatego, że uwił sobie egzystencję na wysypisku śmieci, jakże odległym od perfumerii. On również pojawił się tego brzemiennego w konsekwencje dnia na rynku. Ubrany w bojowy uniform, zwracał powszechną uwagę. Popielaty kapelusz z trupią czaszką, podkoszulek z napisem „I love Bakunin", rozpięty długi płaszcz z wymalowanym na. rewersie poniżej pasa portretem wąsatej osobistości z pierwszych stron gazet. Kroczył z namaszczeniem wymachując czarnym proporcem przymocowanym do ciupagi. Był rozradowany, ponieważ do tej pory obowiązywał go zakaz pojawiania się w pobliżu ratusza i kościoła, a obecność tłumu uwolniła go od dotkliwej dyskryminacji. Zaczął wykrzykiwać anarchistyczne slogany:

– Zlikwidować skorumpowaną władzę! Wolny kraj dla wolnego ludu! Klecha do katakumb, burmistrz na latarnię! Rozpieprzyć ten burdel!

Z drugiego krańca agory wsparły go damskie głosy z otoczenia Pelagii:

– Precz z niewolnictwem! Inkwizytorów na stos! Łapy won od naszych majtek!

Tam, gdzie zgromadziła się załoga Pewnusi i widniały transparenty, protestujące przeciw rozkradaniu majątku narodowego oraz nowej nomenklaturze, -zaczęto skandować:

– Ma-cia-ruk zło-dziej! Dyk-ta-tu-ra szwa-grów! Gra-ba-rze de-mo-kra-cji!

Ratusz milczał. Wówczas ci od rury otwarli skrzynkę i zapalili knoty na butelkach z benzyną. Pociski poleciały w okna – trzask rozbijanych szyb, błysk płomieni, rozpaczliwe krzyki urzędników. Zaczęli uciekać drzwiami i oknami, w czym im zresztą nie przeszkadzano. Jeden burmistrz się nie pojawił, widmo stryczka zapędziło go do piwnicy, gdzie szczęśliwie uniknął płomieni. Bladym świtem zabrał rodzinę, wyjechał w nieznane i słuch po nim zaginął.

Spłonęły trzy budynki: ratusz, nie do końca odbudowana plebania, siedziba partii politycznych. Tych partii powstało w Trzydębach kilkanaście, a każda składała się wyłącznie z miejskiego kierownictwa; lokalne sztaby bez żołnierzy, rzec można. Zresztą pospolite ruszenie nie było wodzom potrzebne, wszystkie żyły w doskonałej symbiozie. Mnożyły się przez pączkowanie albo łączyły się przez zlewanie; wymieniały między sobą członków i programy, miały wspólną obsługę techniczną w postaci sekretarki, sprzątaczki, woźnego i telefonu. Wszystkie też opowiadały się za demokracją, gospodarką rynkową i myślą społeczną Jana Pawła II. Chociaż, gdyby ktoś się uparł i wziął deklaracje programowe pod lupę, mógłby wykryć ślady niuansów. Sytuacje konfliktowe iskrzyły tylko na styku Porozumienia Centrum i Unii Demokratycznej, co również znalazło wyraz owego pechowego dnia.

Otóż Artysta zwołał na późne popołudnie do Zajazdu Pod Mieczem wszystkich znajomych, na „inauguracyjną sesję Polskiej Partii Przyjaciół Piwa", jak głosiły ręcznie malowane zaproszenia. Przyszło kilkanaście osób, a także stary Śliwa z synem, Benjamin z gitarą, Adam Rak z ojcem Hiacyntem Zakonnik był w habicie, co zdumiało majstra.

– Patrzcie, nasz mnich został zmobilizowany!

– Mylisz się, Hieronimie. Doszedłem do wniosku, że nikt mnie z uroczystych ślubów zakonnych nie zwolnił, nadal jestem franciszkaninem. Relegowanie z klasztoru to tyle, co wypowiedzenie mieszkania. Ubrałem habit, bo przecież ktoś musi w Trzydębach bronić autorytetu Pana Boga, narażonego na szwank wskutek bezmyślności kleru.

– Słusznie postępujesz – zauważył malarz – widzę w tym gronie szpetne gęby paru niedowiarków; dobry przykład, ba, sama twoja obecność powstrzyma ich od złośliwych komentarzy. Musimy w PPPP dbać o harmonię stosunków międzyludzkich, nie wystarczy ufać, że piwo łagodzi obyczaje. Przyłączysz się do nas?

– Wobec tak wymownych argumentów…

– Czemu nie wchodzimy do środka? – niecierpliwił się Rak.

– Pierwsza zmiana jeszcze urzęduje – wyjaśnił Artysta – wałęsiaki z mazowiecczykami ustalają wspólną strategię wyborczą. Ci chcą nadać partnerom przyspieszenie, a tamci kładą na kontrahentach grubą krechę. Kompromis niemożliwy.

Rzeczywiście. Z wnętrza lokalu dochodziły odgłosy gwałtownej kłótni i przesuwania mebli, brzęknęła wybita szyba. Po chwili jak wystrzelone z procy zaczęły wylatywać drzwiami różne postacie. Ostatni delikwent z trudem łapiąc równowagę, przemierzył trawnik i gruchnął Śliwie pod nogi. Ten podniósł go życzliwie.

– Oho, magister Markiewicz, witam witam. Ależ pana przyspieszyli!

– Z chamami próżna mowa. Jak papugi powtarzają slogany za Wielkim Elektrykiem i żaden argument do nich nie dociera. Stosują przemoc fizyczną, panowie świadkami.

– Mała próbka rządów autorytarnych – skomentował Rak – kto ośmiela się mieć własne zdanie, tego za mordę i won. Pięść zamiast argumentów.

– Pozwolę sobie zauważyć – rzekł Piotr – iż forsowany dziś przez pewne siły model pozorowanej demokracji został j opisany około roku czterechsetnego przed naszą erą przez? greckiego skrybę, Arystofanesa, w komedii „Rycerze". Dwadzieścia cztery wieki temu! Ówczesnym samozwańcom, podającym się za emanację ludu, poeta nie szczędzi dosadnych określeń. Jaki jest ów „demos"?

On wszystko widzi. Jedną stoi nogą

w Pylos, a drugą na ludowym wiecu.

A w taki sposób rozkraczywszy lapy

kuper rodzony dzierży nad Zamętnią,

ręce w Wydzierni, a myśl w Zlodziejgrodzie.

Pod koniec utworu Arystofanesowi, który zapewne wnikliwie' obserwował szalbierstwa ówczesnego reżimu, wyrywa się krzyk rozpaczy: O niecna i plugawa gębo, odęta od krzyku! Jak dlugi i szeroki świat jest cały, wszystkie wiece, procesy, celnie, trybunały, bezwstydu twego pełne!

– Nihil novi sub sole – stwierdził filozoficznie Hiacynt. – Starożytnym pisarzom nie można odmówić bystrości umysłu i odwagi cywilnej. Dobry wzór dla tych polskich autorów, którzy swoje utwory dławią wazeliną i kadzidłem.

Śliwa przedstawił krótko magistra Markiewicza. Pierwszy przewodniczący „Solidarności" w Pewnusi, wykolegowany bezceremonialnie przez Maciaruka przed dziesięciu laty. Podczas stanu wojennego nie udzielał się w żadnym związku! zawodowym. Gdy powstała Unia Demokratyczna, wstąpił…

– A dzisiaj występuję, co oznajmiam wszem wobec. Życie polityczne zaczyna przypominać remizę strażacką podczas wiejskiej zabawy: wszyscy niby tańczą, a każdy zastanawia się, kto komu przyleje, Najchętniej zgłosiłbym akces do jakiejś partii bezpartyjnej.

– Właśnie mamy zamiar utworzyć taki dziwoląg – powiedział Artysta – zapraszamy. Ci prawicowi centryści mimowoli przyspieszyli pana we właściwe miejsce.

– Kpicie ze mnie?

38
{"b":"101057","o":1}