Литмир - Электронная Библиотека

Innego zupełnie typu człowiekiem był M. Mimo łachmanów miał wygląd arystokraty i nosił się jak arystokrata. Bardzo wysoki i szczupły, o rasowej, pociągłej twarzy, w której głęboko osadzone oczy wyrażały smutek i dumę zarazem, poruszał się w baraku z delikatnym namysłem i nie z każdym wdawał się w rozmowę. Więźniowie go nie lubili i szanowali jednocześnie. Potrafił trzymać się na uboczu, nie raniąc nikogo, ale nie stronił od żadnej sprawy, która miała bardziej trwałe znaczenie. Mógł się wydawać śmieszny każdemu, kto go bliżej nie znał: niesamowicie długie nogi i ręce wlokły się za nim jak u kukły o obluźnionym sznurku, a z nosa i oczu ciekły mu nieustannie cienkie strużki, żłobiąc sobie na wynędzniałej twarzy drogę w kierunku ust. M. cierpiał nie tylko na serce; bardziej bolesne były częste ataki migreny na tle zaburzeń mózgowych, w czasie których siedział przy stole oparłszy głowę na dłoniach, z zaciśniętymi kurczowo oczami, jak gdyby próbował za wszelką cenę usnąć. Dolegał mu również niedopływ krwi do kończyn i było rzeczą naprawdę przejmującą patrzeć, jak na próżno stara się ogrzać przy piecu, wisząc nieomal jak własny wydłużony cień nad ogniem. Zdarzało się, że przystawał nieoczekiwanie obok prycz, opierał się o belkę, przymykał oczy i przyciskał dłonie do skroni; wiedziałem wówczas, że przygotowuje się do odparcia niebezpieczeństwa. Ale nie usłyszałem z jego ust nigdy słowa skargi i nie dał też nigdy zawładnąć sobą uczuciu głodu. Był głodny – wiedzieliśmy o tym dobrze – a przecież nawet to, co dostawał, zjadał ze spokojem i godnością. Jedyną jego cichą namiętnością, przed którą nie umiał się do końca obronić, było natomiast palenie. Nieraz obejrzawszy się dokoła, podnosił z ziemi niedopałki i chował je szybko do kieszeni. Wiedziałem również, że co drugi dzień odcina połowę swojej głodowej racji chleba i sprzedaje ją w zonie za szczyptę machorki. W pewien sposób zgubiło go to palenie, gdyż tak jak mnie zatrzymano go po amnestii w obozie na podstawie donosu „nariadczika”, do którego chodził często na papierosa i… rozmowę. Z poglądów był konserwatystą, ale interesowały go naprawdę tylko trzy sprawy: Bóg, Polska i żona. Rosjanie aresztowali go w jednym ze wschodnich województw, gdzie był wysokim urzędnikiem ministerstwa rolnictwa, w trzy dni po wkroczeniu do Polski, 20 września 1939 roku, i skazali najpierw na śmierć, a potem na dziesięć lat więzienia. Jeszcze w więzieniu w Baranowiczach dowiedział się, że żonę zesłano w głąb Rosji, i odkąd znalazłszy się w obozie, otrzymał nareszcie prawo pisania co miesiąc jednego listu, usiłował z nią na próżno nawiązać kontakt. Jego straszliwe bóle głowy wynikały na pewno w dużym stopniu z faktu, że w chwilach samotności koncentrował z coraz większym wysiłkiem wzrok pamięci na jedynym przedmiocie – na obrazie żony. Ale nocą (gdyż spałem obok niego na pryczy) znajdował pewną ulgę w modlitwie. Nie widziałem nigdy w życiu człowieka, który by się tak pięknie modlił jak M. Uniósłszy się na pryczy, zasłaniał twarz dłońmi i szeptał cicho słowa modlitwy głosem tak przejmującym, nabrzmiałym bólem i łzami, jak gdyby korzył się u stóp krucyfiksu porażony bezgranicznym zachwytem dla Tego, którego ciało umęczone na krzyżu nie wydało z siebie ani słowa skargi… „Za kogo się tak modlisz?” – zapytałem go kiedyś, nie mogąc usnąć. „Za wszystkich ludzi” – odpowiedział spokojnie. „Za tych, co nas tu trzymają, też?” „Nie – odparł po namyśle – to nie są ludzie”.

Tak więc wieczorami siadywaliśmy czasem w czwórkę przy jednym stole. Dimka lubił bardzo warcaby, toteż grywałem z nim często, chociaż nużyła mnie trochę monotonia ruchów. Sadowski i M. komentowali ostrożnie ostatnie wydarzenia na froncie, przyglądając się naszej grze. Sadowski, który sam był z pochodzenia Polakiem (urodził się w Grodnie, ale wyjechał z rodzicami w głąb Rosji jeszcze przed rewolucją 1917 roku), nie znosił M. za jego mimowolną „pańskość” i religijność. Również Dimka patrzył na M. z ukosa, a przecież mimo to stanowiliśmy razem jedną z najbardziej zżytych grup w Trupiarni. Nieraz, gdy w baraku zapalało się światło i więźniowie poczynali schodzić z prycz do stołów, puste miejsce w naszym kącie robiło wrażenie dotkliwej wyrwy.

Przed Bożym Narodzeniem wszystkim sześciorgu Polakom dano do przeczytania i podpisania krótkie oświadczenie: „Zadierżan w łagierie po rasporiażenii Osobogo Sowieszczanija NKWD w Moskwie”, ucinając w ten sposób gwałtownie okres pełnego nadziei oczekiwania. Zacząłem się teraz przyglądać Trupiarni innym okiem. Wyglądało na to, że trzeba się będzie w niej zadomowić na dłużej, jeżeli nie – na zawsze.

Boże Narodzenie obchodzone było w obozie w sposób nieoficjalny i prawie zakonspirowany. Wszystkie święta o charakterze religijnym wymazane zostały z kalendarza sowieckiego jak najskrupulatniej, ustępując miejsca rocznicom historycznym związanym z rewolucją październikową i żywotami komunistycznych świętych; na wolności niedzielę zastąpił oficjalny „wychodnej dień”, przypadający z reguły w poniedziałek. Wśród młodszych więźniów, wychowanych już prawie zupełnie w tradycji bolszewickiej, spotykało się takich, którzy nie znali nawet podań chrześcijańskich stojących u źródeł układu świąt. Ale starzy więźniowie przechowywali w pamięci i w sercach stary kalendarz, stosując się po kryjomu i skromnie do jego przepisów. W czasie pierwszego Bożego Narodzenia w roku 1940 uderzył mnie w wilię uroczysty wygląd baraku i duża ilość więźniów z zaczerwienionymi od płaczu oczami. „Wszystkiego najlepszego – mówili, ściskając mi rękę – na przyszły rok na wolności”. To było wszystko. Ale kto zna obóz sowiecki, ten wie, że było to bardzo wiele. Gdyż słowa „wolność” nie wzywa się w Rosji nadaremno.

Boże Narodzenie 1941 roku postanowiliśmy uczcić w sposób wyjątkowy właśnie dlatego, że witaliśmy je znowu z uczuciem zupełnej beznadziejności. Wieczorem do Trupiarni przyszła pozostała czwórka Polaków i zanim zaczęliśmy się łamać przechowywanym specjalnie na tę chwilę chlebem, pani Z. ofiarowała każdemu z nas chusteczkę z wyhaftowanym orzełkiem, gałązką jedliny, datą i monogramem. Trudno było dociec, jak potrafiła zdobyć na ten cel nici i cienkie płócienko, a jeszcze trudniej uwierzyć, że mimo ciężkiej pracy na birży drzewnej poświęciła na ich wyszycie co najmniej pięć wieczorów. W każdym razie dotykaliśmy tych chusteczek z nieśmiałą radością (przechowuję swoją do dzisiaj) i zapomnieliśmy dzięki nim na chwilę, że cała nasza wieczerza wigilijna miała się składać z kromki chleba i kubka wrzątku. Było zapewne coś budzącego mimowolny szacunek w tej gromadce ludzi pochylonych nad pustym stołem i płaczących z tęsknoty z dala od swej ojczyzny, bo mieszkańcy Trupiarni przyglądali nam się z prycz z powagą, a Dimka i Sadowski wyszli szybko do zony. Późnym wieczorem rozmowa potoczyła się nieco żywiej i do dziś pamiętam opowiadanie B., którego jako oficera rezerwy wojsk polskich aresztowano w baraku nazajutrz po wybuchu wojny rosyjsko-niemieckiej i osadzono w centralnym izolatorze. B. rozpoczął niechętnie (większość więźniów ma zabobonny lęk przed wspominaniem śledztwa i wszystkiego, co się z nimi działo od chwili aresztowania do wyroku), ale w miarę mówienia nabrał rozpędu, jakby sprawiało mu ulgę to wyjawienie przeżyć osłoniętych zazwyczaj w obozie tajemnicą, a kiedy skończył, Trupiarnia pogrążona już była w głębokim śnie.

58
{"b":"100780","o":1}