Литмир - Электронная Библиотека

Około południa wrócił do Trupiarni Sadowski. Mówiono o nim, że codziennie rano i wieczorem wyprawia się do kuchni na żebry i wraca z pustym kociołkiem, co nie znaczyło zresztą wcale, że z pustym żołądkiem, Sadowski bowiem był już w tym stadium głodu, kiedy gorących zlewków z kotła nie można nawet donieść do baraku, lecz wypija je się na stojąco, parząc sobie usta. W rzadkich chwilach jasności umysłu Sadowski rozmawiał i opowiadał równie jak dawniej interesująco i żywo, bywały jednak dnie, kiedy zdawał się nikogo nie dostrzegać, siedział nieruchomo na ławce przy stole obok pieca, wpatrzony z nieprzytomnym uporem w jeden punkt, przyczajony jak gdyby i gotów skoczyć każdemu natrętowi do gardła, a z tej obłąkanej zadumy wyrywał go tylko brzęk kociołków za oknem oznaczający porę posiłków. Pomiędzy nim a Dimką istniał w Trupiarni rodzaj cichej, ale zaciekłej rywalizacji, obaj bowiem uchodzili za najwytrwalszych żebraków na kuchni i nieraz zapewne wchodzili sobie wzajemnie w drogę. Dimka odnosił się do niego z nie ukrywaną niechęcią, nadając jej niekiedy bez powodów akcenty polityczne; stary bolszewik daleki był teraz od dawnych popisów dialektycznych, które doprowadzały go niegdyś na skraj logicznego samounicestwienia, a jeśli w ogóle mówił, to tylko po to, by wspominać. Z moim przybyciem do Trupiarni stosunki pomiędzy nimi poprawiły się jednak na tyle, że często wieczorami, doprosiwszy M., zasiadaliśmy w czwórkę przy wspólnym stole do gry w warcaby lub do rozmowy. Ale nigdy nie zdarzyło mi się widzieć ich rozmawiających samych i nigdy też nie wychodzili na kuchnię razem z pozostałymi mieszkańcami Trupiarni.

Trupiarnia różniła się swoim wyglądem znacznie od pozostałych baraków. Na pierwszy rzut oka robiła wrażenie domu noclegowego dla włóczęgów i żebraków i w pewnym sensie była nim naprawdę. Za dnia część więźniów wychodziła do zony w poszukiwaniu jedzenia lub do lekkich robót pomocniczych, a reszta leżała na pryczach, rozmawiając półgłosem, cerując ubrania, grając w karty, pisząc listy. Najbardziej uderzająca była w Trupiarni cisza. Nikt jej nie wymagał ani tym bardziej regulował, a jednak była przestrzegana tak ściśle, jak gdyby chroniła ją niepisana umowa. Więźniowie rozmawiali ze sobą szeptem i zwracali się do siebie grzecznie – z tą typową wstydliwą uprzejmością, która od razu od progu rzuca się w oczy w szpitalach dla nieuleczalnie chorych. Gdyby nie fakt, że wielu więźniów nie było w stanie powstrzymać swoich potrzeb fizjologicznych, Trupiarnia mogłaby również uchodzić za najczystszy i najschludniejszy barak w zonie. Nie mieliśmy wprawdzie własnego „dniewalnego”, ale codziennie inny więzień szorował podłogę, mył stoły i ławki, przecierał szmatą szyby w oknach, palił w piecu i przynosił wodę. Nad niektórymi pryczami wisiały wycinanki z kolorowego papieru, obrazki wycięte z gazet i fotografie rodzinne w ramkach ze srebrnej blachy z zatkniętym u góry zwiędłym kwiatkiem. Mieszkało nas w Trupiarni około stu pięćdziesięciu; barak był widny, dobrze utrzymany, z odstępami pomiędzy pryczami co dziesiąte legowisko. Nieraz po śniadaniu wybuchały spory o to, do kogo należy sprzątanie, w dzień bowiem czas dłużył nam się przeraźliwie, zdawał się wyciekać powoli z naszych żył wraz z życiem. Dopiero pod wieczór, kiedy do zony wracali z nowinami więźniowie ze „słabkomandy”, a w baraku zapalały się światła, Trupiarnia ożywiała się na krótko i wybuchała nieoczekiwanymi rezerwami życia. Już sam widok więźniów, grających przy stołach w warcaby lub zbierających się gromadkami w załomach między pryczami, działał pokrzepiająco. Barak pęczniał od ciepła, otwierając nam rany na nogach, serca i usta. Światło rozpryskiwało się pękami promieni o migocące na tle ciemności białe tafelki szybek. Niekiedy rozlegały się śmiechy, głosy przekraczały granicę szeptu, a z dalszych prycz zrywały się nieśmiało dźwięki organków i wzbiwszy się w powietrze, trzepotały się jak ćmy nocne w jasnym kręgu żarówek. Ale z nastaniem nocy w Trupiarni zapadała znowu martwa cisza, aby pęknąć nagle za ścianą snu jak wezbrany wrzód krzykami i majaczeniami, których ton bardziej był przejmujący, ostry i rozpaczliwy niż w zwykłych barakach. Trupiarnia tonęła w dusznym cieple oddechów, gorączkowym śnie i smrodzie ekskrementów.

Pod maską pozorów kryła się jednak inna rzeczywistość, którą można było zobaczyć i rozpoznać jedynie po dłuższym okresie zadomowienia w Trupiarni. Żebraczy i włóczęgowski styl życia wytwarza nawet w więzieniu swoje własne prawa, podobne w karykaturalny sposób do praw rządzących życiem normalnych więźniów. Zazdrość na przykład powściągana była w ogólnych barakach faktem, że nikt nie mógł zjeść więcej, niż zapracował; wzajemną nienawiść przytępiała nieco wspólna praca; rozpacz cichła często pod tłumikiem zmęczenia. Wszystko to odpadało w Trupiarni. Czas, wlokący się nielitościwie wolno czas, i pustka bezcelowego oczekiwania napełniały barak atmosferą, w której wzbierająca stopniowo złość omal nie zrywała wszystkich tam sztucznej uprzejmości. Siedząc na pryczach w przegniłych łachmanach, z zarośniętymi twarzami i zwisającymi luźno kłodami nóg, więźniowie przyglądali się sobie podejrzliwie, śledzili nawzajem każde swoje poruszenie, chcieli wiedzieć o sobie wszystko. Ludzie dogorywający nie mogli nie dostrzegać we wzroku swych towarzyszy pytania,, kiedy?”. Ludzie wracający do zdrowia chełpili się tym w sposób okrutny. W tym kłębowisku dogasających namiętności ludzkich najstraszniejsze było to, że dawały one o sobie po raz ostatni znać w sposób tak skryty, a jednocześnie jaskrawy. Wróciwszy któregoś wieczoru z zony do baraku, zastałem nauczyciela z Nowosybirska – tego samego, który kiedyś za szczyptę machorki opowiadał nam o nagich kobietach w łaźni – opartego swobodnie, z rękami w kieszeniach i niedopałkiem papierosa w kąciku ust, o belkę pionową pryczy i pastwiącego się nad dwoma nieuleczalnymi pelagry karni. „To są kobiety – krzyczał swym piskliwym głosikiem przy wtórze śmiechów z sąsiednich prycz – nogi, uda, piersi, szkoda marzyć, bratcy, nie dla was te rozkosze”. I niepostrzeżenie dla samego siebie ulegałem również powoli prawom Trupiarni. Nie zapomnę nigdy dnia, w którym udało mi się na parę godzin wcisnąć do pomocy na kuchnię. Wieczorem, kiedy umyłem już wszystkie kotły i najadłem się do syta na miejscu (pracującym w kuchni nie wolno było wynosić jedzenia do zony), zobaczyłem nagle w wy chuchanym w oblodzonej szybie okienku najpierw twarz Dimki, a potem Sadowskiego, i dwie wypychające się nawzajem z otworu pod szybą ręce, w których tkwiły puste kociołki. Jeden z kucharzy spuścił znienacka zastawkę, a żebrzące ręce zadrgały z bólu, ale nie wypuszczając kociołków cofnęły się błyskawicznie na zewnątrz. Patrzyłem przez chwilę na to, co się działo po tamtej strome szyby ze wstrętem, prawie z odrazą, choć i ja przecież zacząłem od niedawna chodzić wieczorami po resztki zupy do kuchni. Jest błędem przypuszczać, że tylko żebrak, który wydobył się z nędzy, potrafi zrozumieć niedolę swych dawnych towarzyszy. Nic tak nie odpycha i nie wywołuje sprzeciwu, jak podsunięty nagle człowiekowi przed oczy obraz jego własnej doli człowieczej, doprowadzonej do swych krańców.

Jednocześnie przecież Trupiarnia sprzyjała pogłębieniu przyjaźni wśród więźniów, którzy znali się przedtem w zonie. Przeszło rok żyłem jak syn z ojcem z Dimką, ale dopiero teraz, w czasie długich rozmów w Trupiarni, poznałem bliżej historię jego życia. Był młodziutkim popem w Wierchojańsku, gdy wybuchła rewolucja. Przez parę pierwszych lat pozostawiono go w spokoju, potem jednak sam zrzucił sukienkę duchowną i został kancelistą. Około roku 1930 ożenił się i wyjechał na południe Rosji jako zwykły robotnik. Pracował ciężko, zbliżywszy się na swój sposób do komunizmu, i zapomniał prawie zupełnie o przeszłości. Dimka był jedynym człowiekiem, jakiego spotkałem w obozie, który wymazał trzydzieści lat swego życia tak dokładnie, że zdawał się z trudem poruszać wśród chwiejnych i niewyraźnych widm młodości. Jego młodzieńczość pochodziła z faktu, że narodził się jak gdyby po raz drugi w roku 1925. Jego dojrzała mądrość natomiast zapuściła po kryjomu głębokie korzenie w zamierzchłą i nie istniejącą już przeszłość. Zrosło się w nim w tajemniczy sposób dwóch ludzi i on sam nie wiedział często, który jest prawdziwy. Z młodości pozostał mu serdeczny, współczujący i instynktownie religijny stosunek do ludzkiego cierpienia, ale ilekroć sobie to uświadamiał, szukał w popłochu schronienia w cynicznej drwinie z każdej wiary. Jedyne, co się naprawdę liczy – i tu przemawiał przez niego młody, zepsuty przedwczesną walką o życie chłopiec – to zjeść jak najwięcej i spać jak najdłużej, „sochranit' żyzń”, jak powiadał. Ale jak większość ateistów nie podejrzewał nawet, że akt jego buntu religijnego był w swojej istocie bardziej chrześcijański niż tysiące cudownych nawróceń. Zapytany któregoś wieczoru, kiedy przestał definitywnie wierzyć w Boga, odpowiedział, że w roku 1937, gdy odrąbał sobie siekierą na „lesopowale” stopę, aby odejść do szpitala i uratować wiarę w swoją własną wolę, w siebie – w człowieka. Pod tym względem był jaskrawym przeciwieństwem Sadowskiego, który do ostatniej przytomnej chwili w Trupiarni zachował pogardę dla człowieka i wiarę w abstrakcyjny system, zbudowany przez myśl ludzką. Dimka został aresztowany w roku 1936 za swoją zapomnianą zbrodnię „popowstwa” i należał do starej, wymierającej już gwardii „pionierów” kargopolskich. Wraz z nim aresztowano i zesłano do Środkowej Azji żonę i dwoje dzieci. Od pięciu lat nic nie wiedział, i co dziwniejsze – nie chciał wiedzieć o ich losie.

57
{"b":"100780","o":1}