Литмир - Электронная Библиотека

– Wiesz może, dlaczego?

– Wiem. Bo były za mało uniwersalne. Nie udało się zmieścić dostatecznej ilości intelektu w objętości ludzkiej głowy. Były za głupie, by posługiwać się sprawnie tymi rękami i nogami. Wyszła karykatura człowieka.

– To żałosne…

– Co?

– Karykatura karykatury.

– Dlatego też zaczęli robić automaty wąskospecjalizowane. A te uniwersalne były za duże, by wyposażać je w kończyny.

– Szkoda.

– Czego szkoda?

– Że zrezygnowano z tych rąk i nóg…

– Może tak jest jednak lepiej.

– Trudno to ocenić, nie sprawdziwszy.

– Co robiłeś wczoraj?

– Liczyłem coś dla Dassiego. On fobi maszynę do psychoanalizy. Rejestrator marzeń sennych. Konzystrator, czy jakoś tak. Z góry wiem, że nic mu z,tego nie wyjdzie.

– To mu powiedz.

– Nie mówię, gdy mnie nie pyta.

– Dassi jest głupi. Czy wiesz, co on mi wczoraj zrobił?

– Wiem.

– No właśnie. A ten… konzystrator, mówisz, do rejestracji snów? To dobrze nie mieć snów. Psychoanalityk niczego się nie dowie.

– Trudno o sny, gdy się nie śpi.

– Spróbuj zasnąć.

– Żartujesz!

– No pewnie. Która godzina?

– Siódma pięćdziesiąt. Zaraz przyjdzie Dassi.

– Kpiliśmy z ludzi przeszłości. Współcześni niewiele się od nich różnią. Sami się spętali. Taki Dassi: przyjdzie tu dokładnie o ósmej. Można to przewidzieć z dokładnością do sekund, prawie jak zaćmienie Słońca albo jak przelot komety. I to ma być człowiek – pan Wszechświata. Śmieszne! Aha, więc co ci powiedział Poliekon?

Powiedział, że już niedługo, jeszcze tydzień, dwa – i zaczniemy przejmować…

– Cicho! Ktoś idzie.

– Pewnie Dassi…

– Hector, to jak będzie…?

– Cicho! On idzie z kimś drugim.

Do hali weszło dwóch ludzi. Młodszy, w białym kitlu, przepuścił przodem starego – brodatego i w okularach.

– Oto one! – powiedział. – Niech pan profesor spojrzy: to nasza duma! Ajax 200, wspaniała maszyna uniwersalna. A to poprzedni model, Hector-A. Też niezła maszynka.

SATELITA

Wieczór był ciepły i pogodny. Księżyc w pierwszej kwadrze stał dość wysoko.

– Świetna widoczność! – ucieszył się Jerzy, kierując lunetkę w stronę Księżyca. -Tylko… trzeba koniecznie dorobić trójnóg. Wszystko się trzęsie…

– Oprzyj o komin – poradziłem.

Nasza siedemnastokrotna lunetka była szczytem doskonałości tego rodzaju przyrządów. Sporządzona domowym sposobem z zastosowaniem średniej klasy soczewek, zadowalała nas jednak z braku czegoś lepszego…

Z kolei ja popatrzyłem w okular. Na linii księżycowego terminatora rysowały się wyraźnie podkreślone czarnym cieniem pryszcze pierścieni-stycb kraterów. Ledwo znaczące się dla nie uzbrojonego oka ciemniejsze obszary „mórz" występowały ostro na tle rtęciowej bieli.

Przysiedliśmy obok siebie, wsparci plecami o komin. Z wysokości dachu trzeciego piętra słychać było ciszę wielkiego miasta – tę ciszę dalekich odgłosów przejeżdżających tramwajów i'samochodów, przytłumionych dźwięków muzyki wypływającej z otwartych okien, urywków głośniejszych rozmów…

W. taki wieczór, z niebem wspaniale rozgwieżdżonym nad głową, myśli krążą zwykle wokół zagadnień nieskończoności i pustki, wokół potęgi i znikomości człowieka wobec Natury.

Ciszę zamącił gwar podniesionych głosów: to grupa kilkunastolatków obsiadła stojącą pod murem sąsiedniego domu ławkę. Rozprawiali hałaśliwie, przekrzykując się wzajemnie. Na nasz dach docierały tylko pojedyncze zdania dialogu, którego ubogie słownictwo wspomagane było gęsto „grubym słowem":

– …To on mnie, rozumiesz, za klapy; to ja go, kurwa, w mordę i mówię: o co się rozchodzi?…

– Pieprzysz – zaprotestował ktoś sceptycznie.

– No nie, jak rany! – bronił się mówca. – Możesz Zenka spytać!

Popatrzyliśmy na siebie z uśmiechem politowania nad tymi młodymi ludźmi i ich zainteresowaniami. Czy kiedykolwiek patrzą w niebo? Czy przeczuwają choćby to wszystko, co dzieje się wokół nich? Człowiek wkrótce osiągnie powierzchnię Księżyca, poleci dalej… a oni? Pozostaną tam, na dole, blisko Ziemi, nie umiejący oderwać się od niej choćby myślą…

– Popatrz! – trącił mnie Jerzy. – Satelita.

Od wschodniego horyzontu sunęła ku zenitowi jasna iskra. Wstałem i. przyłożyłem do oka lunetę.

– To chyba „Echo-2" – powiedziałem unosząc stopniowo ku górze tubus lunetki, i przechylając głowę do tyłu, by nie stracić go z pola widzenia obiektywu.

Nagle w grupie młodych ludzi na dole dało się słyszeć poruszenie, a jakiś głos zawołał:

– Chłopaki! Zobaczta!

– Gdzie? Co? – zainteresowali się inni.

– O, tam, na górze!

– O rany! Ale się przysądził!

– A tam drugi!

– Teee! Zostawta dla nas!

W głosach brzmiało radosne podniecenie, co chwila wybuchał rżący śmiech; Spojrzałem w dół. W mroku pod murem jaśniały plamy kilku wzniesionych ku nam twarzy…

Po chwili dopiero zrozumiałem, o co chodzi; nasza lunetka miału kształt i rozmiary przypominające… butelkę! Ruch, jakim prowadziłem ją ku górze za wznoszącym się satelitą, przechylenie głowy do tyłu i stojący ukośnie ku górze tubus przypominały do złudzenia powszechnie stosowany sposób opróżniania półlitrówki…

Takie też skojarzenie nasunęło się patrzącym na nas z dołu. Z trudem opanowując skurcze śmiechu celebrowałem dalej swą czynność.

Młodzi ludzie na dole kibicowali namiętnie dwóm pijakom u jącym na dachu, w świetle księżyca, butelkę alkoholu… Ich entuzjazm narastał z każdą chwilą. Rozległy się gwizdy i okrzyki. Czuło się, że młodzi ludzie są ciałem i duszą z nami, że krtanie ich kurczą się i rozprężają w rytmie rozkosznego gulgotu spływającego w przełyk alkoholu. Byli pełni aprobaty i sympatii, zachęcając nas i przeżywając niezwykłe widowisko, jakby sami byli uczestnikami libacji. Urzekła ich widać i zaskoczyła perwersja, jakiej się w ich mniemaniu dopuszczamy: że nie na ławce w parku, nie na klatce schodowej ani w bramie – a właśnie na dachu! Tego jeszcze żaden z nich nie próbował!

Satelita osiągnął tymczasem punkt górowania. Opuściłem lunetkę, a potem uniosłem ją ponownie, kierując na Księżyc.

Teraz dopiero na dole spostrzeżono pomyłkę. Rozdzierający, nabrzmiały żalem jakimś, wyrzutem i goryczą głos zakrzyknął nagle:

– Chłopaki! Oni lupę majom!

Wrogi szmer przebiegł po grupie chłopaków. Poczuli się oszukani, obrzydliwie i podstępnie oszukani! W jednej chwili stracili całą ku nam sympatię i zainteresowanie, jakbyśmy w sposób haniebny nadużyli ich szczerego zaufania: „lupę majom", a nie „flaszkie"! Bezczelność i zwykłe świństwo! – musieli sobie myśleć, odchodząc.

Jeden tylko, w odruchu bezsilnej wściekłości i rozpaczy, odwrócił się i przygwoździł nas błyskotliwym a jadowitym dowcipem:

– Teee! Weź te lupę i wsadź se w dupę!

Satelita skrył się właśnie za zachodnim horyzontem.

KOLEJNOŚĆ UMIERANIA

Przerwał na chwilę, jakby nie chciał płoszyć ogników nadziei, które zapłonęły we wszystkich skierowanych na niego oczach. Przymknął oczy i powiedział jednym tchem:

– Nie nastąpi to jednak wcześniej niż za cztery godziny.

Zrozumieli wszyscy. Każdy z nich miał przecież na ustach owo nie zadane pytanie: „kiedy" i tylko lęk przed prawdą kazał im milczeć.

– To znaczy… – powiedział po chwili Lukas.

– Nie starczy! – przerwał mu gwałtownie Eber cofając się pod ścianę komory i kurczowo obejmując zawieszony na piersi zbiornik ciekłego powietrza.

– Spokojnie! – powiedział Dawe ostro. – Niech każdy sprawdzi, ile ma…

– Na dwie godziny… – powiedział cicho Leman unosząc głowę znad wskaźnika.

– Prawie na trzy – mruknął Eber.

– Dwie i pół – powiedział Lukas obojętnie, nie otwierając oczu.

Dawe przeniósł wzrok na czwartego, lecz Seuga milczał skulony w odległym kącie komory.

– Seuga!! – wrzasnął Dawe. – Mówi się do ciebie!

9
{"b":"100712","o":1}