Zgięty kark Seugi wyprostował się powoli, a przez szkło hełmu błysnęły złowrogie, rozszerzone oczy.
– Nie dam! – wychrypiał nieswoim głosem. – Nic was nie obchodzi, ile mam…
Dawe postąpił dwa kroki w jego stronę, lecz Seuga wyszarpnął pistolet i skierował na dowódcę.
– A więc bunt? – powiedział Dawe spokojnym głosem, choć twarz nabiegła mu krwią. – Dobrze. Ja mam na trzy godziny i pół godziny.
– Nie zdążą… – westchnął Leman. – Ja umrę pierwszy, potem Lukas, Eber i ty, Dawe. Tamta świnia dożyje. – Wskazał głową w kąt, na Seugę. – Świnia zawsze się wywinie. To się nazywa mieć szczęście… Wiem, że ma co najmniej na cztery.
– Nieprawda! – Seuga zaprotestował ostro, gwałtownie. – Nie na
całe cztery… Zresztą oni mogą się opóźnić.
– Dość! – uciął Dawe. – Przypominam, że zapas każdego obliczony jest na stan pasywny organizmu. Wszelki ruch, a nawet emocje psychiczne poważnie skracają…
– …nasze życie! – dokończył Lukas cierpko. – Myślę jednak, że to nie ma znaczenia. tak żaden z nas nie doczeka pomocy. Można im, właściwie zasygnalizować że nie muszą się śpieszyć.
– Nie! – warknął Seuga podrywając się na nogi. – Nie zrobisz tego!
Lukas popatrzył bezmyślnie na wylot skierowanej w jego stronę broni, potem na wykrzywioną dziko twarz Seugi.
– Na twoją usilną prośbę… – wycedził – nie zrobię tego. Nie musisz mnie jednak straszyć bronią. Ja przecież i tak umrę, a ty przeżyjesz i wrócisz do bazy. Jako morderca nie będziesz tam mile widziany…
Seuga opadł na swoje miejsce. Leman, jakby chcąc się ostatecznie przekonać, ile godzin życia pozostało mu jeszcze, spojrzał na wskaźnik i powiedział głośno:
– Właściwie mogę wam od razu oddać moją butlę… Dwie godziny to dla mnie żadna różnica, a wam… może starczy, aby przetrzymać…
Seuga spojrzał bystro w jego stronę. Leman położył dłoń na zaworze.
– Daj! – wysyczał Seuga wyciągając dłoń.
– Ty masz dosyć. Masz i tak najwięcej.
– Im nie pomoże, a ja…
Dawe ujął przegub Lemana i zdjął jego dłoń z zaworu.
– Nie trzeba – powiedział. – Będziesz oddychał, dopóki ci starczy. Potem dam ci połowę mojego zapasu.
– Dlaczego?! – ryknął Seuga. – To jego sprawa! Po co ma zużywać powietrze, skoro i tak umrze. Mnie potrzeba jeszcze tylko pół godziny, rozumiesz? Mam umrzeć na pół godziny przed przybyciem ratunku? Chcesz, abym umarł? Ty… ty morderco… Pozwól mu oddać butlę. Podzielimy się sprawiedliwie, na czterech… No, powiedzcie!
Spojrzał w kierunku pozostałych, rozpaczliwie szukając poparcia.
Lukas siedział z oczami wbitymi w ziemię. Eber uśmiechnął się szyderczo.
– Sprawiedliwie, mówisz… – mruknął przymykając oczy. – Bo tobie tyle wystarczy. Tobie brakuje na pół godziny, by potem żyć. Dla nas jednak te pół godziny oznacza tylko późniejszą śmierć. Piękny przykład przechodzenia, ilości w jakość!
– Nie będzie żadnych takich rzeczy! – powiedział Dawe ostro. – Słyszysz, Leman? Nic nikomu nie oddasz. Co najwyżej… ja oddam tobie połowę mojego zapasu, gdy twój się skończy. To, co każdy" z nas ma w butli, nie jest jego prywatną własnością. Powinniśmy podzielić cały zapas na pięć równych części…
– Bzdura! – warknął Seuga z kąta. – Wszystko razem nawet dla czterech nie starczy. Mamy. zapas na czternaście i pół godziny…
– Czternaście i pół godziny życia do podziału między pięciu…
– powiedział melancholijnie Lukas. – Po niecałe trzy godziny na łebka.
– Powiedziałem, że nawet na czterech za mało, by doczekać pomo
cy! – krzyknął Seuga. – Wyzdychamy wszyscy, razem albo po kolei!
– Więc wyzdychamy… – zgodził się Leman.
– Nie każdemu jest tak wszystko jedno jak tobie! – Seuga poderwał się gwałtownie z podłogi. – Trzech mogłoby tym oddychać przez niespełna pięć godzin. Gdyby pozostali dwaj oddali swoje butle natychmiast…
Lukas wyprostował się i oparty plecami o stalową przegrodę komory wlepił spojrzenie w miotającego się Seugę.
– Chcesz powiedzieć, że dwóch z nas już w tej chwili niepotrzebnie marnuje powietrze… Dwóch, to znaczy ja i Leman, tak?
– A może wylosujemy tych dwóch? – rzucił Eber obserwując bacznie twarz Seugi, który na te słowa zareagował nagłym skurczem dłoni na butli. – Tak będzie jeszcze sprawiedliwiej, nie sądzisz?
– Nie… – burknął Seuga. – Co mam, to moje.
– A wiesz, dlaczego masz najwięcej z nas? – ciągnął Eber pod
chodząc do Seugi i odpychając w bok lufę jego pistoletu. – Bo kiedy my torowaliśmy dostęp do radiostacji, zużywając nadmierne ilości powietrza, ty leżałeś sobie na wznak i oddychałeś równiutko, oszczędnie… Z tą twoją przytroczoną nogą to też, zdaje się, niezupełnie prawda.
– Odejdź… – Seuga wbił lufę w brzuch Ebera. Dłoń trzęsła mu się lekko. – Odsuń się, bo…
– Zostaw go, Eber – powiedział Dawe półgłosem. – Kłócąc się skracamy sobie życie. Usiądźcie spokojnie i wyregulujcie zawory na minimalny wypływ.
Pokładli się pod ścianami, od czasu do czasu tylko rzucając bystre spojrzenia na Seugę, który czuwał w napięciu, nie wypuszczając broni z ręki.
– Mam tu kilka ampułek dezaktynu – ciągnął Dawe sięgając do
kieszeni skafandra. – Gdyby udało się porobić zastrzyki, moglibyśmy jakoś wytrzymać te cztery godziny. We śnie zużywa się znacznie mniej powietrza. Obawiam się tylko, że… nie potrafimy tego wstrzyknąć. Nie można rozhermetyzować skafandrów, to oznaczałoby śmierć w ciągu kilku minut. Co o tym sądzisz, Leman?
– To samo co ty… – mruknął niechętnie zapytany. – Przestań szukać nowych nadziei. Sam wiesz, że nic się nie da zrobić…
– Może… śluza? – zaczął Eber. – Może uda się uszczelnić komorę śluzy i wypełnić ją częścią powietrza z którejś butli… No, powiedzmy, z każdej po trochu… I tam zrobimy sobie zastrzyki?
– Nie ma jak wyprzeć atmosfery ze śluzy – przypomniał Dawe.
– Pompy nie działają. Poza tym nie wiem, czy wystarczyłoby powietrza na jej napełnienie.
Opadli znów bezsilnie na podłogę, oddychając powoli, jakby z roz-mysłem wciągając w płuca każdy haust cennego powietrza.
– Zresztą – powiedział Eber po chwili – ten bydlak pozarzynałby nas we śnie i zabrał nasze butle… A swoją drogą ciekaw jestem, ile on ma naprawdę…
Seuga nie zareagował tym razem, rzucił tylko nienawistne spojrzenie w stronę Ebera i przewrócił się na wznak, patrząc w sufit.
– Pójdę jeszcze raz – powiedział Dawe wstając.
– Dokąd? Do radiostacji? – zainteresował się Lukas. – Przedstaw im nasze położenie, niech przynajmniej wiedzą…
Lufa pistoletu Seugi powędrowała nieznacznie w stronę.Dawego.
– Nie – powiedział Dawe. – Idę na zewnątrz, może jednak,…
– Nie oszukuj się, do magazynu tamtędy nie dotrzesz. – Lukas oparł głowę na zgiętym łokciu, twarzą zwrócony ku podłodze. – Zostań.
– Po co masz tracić powietrze w ruchu? – zatroszczył się niespodziewanie Seuga. – Siedź, Dawe, i nie ruszaj się.
Spojrzeli na niego ze zdziwieniem.
– Zostań! – powiedział głośniej, gdy Dawe znikał w otworze włazu. Dowódca ogarnął wzrokiem mętniejący krajobraz. Niskie chmury przesłaniały słońce. Łagodne obrzeża krateru srebrzyły się żyłkami wilgoci spływającej po zboczach. Odwrócił się i spojrzał na żleb, którym sześć godzin temu zeszła, owa nieszczęsna lawina.
Wrak movera sterczał tak samo, jak ujrzeli go, gdy ogłuszeni i przerażeni wybiegli z przedsionka stacji. To był po prostu cud, że nie zdążyli jeszcze dotrzeć do jej wnętrza… Rzeka poszarpanych głazów, która runęła na strop i przerywając go wdarła się do komór składowych, zasypała doszczętnie wszystko. Wybuch w magazynie chemicznym dokonał reszty i tylko komora wejściowa – jakby na urągowisko – pozostała nietknięta… Mover dostał tylko jednym odłamem, ale tak nieszczęśliwie, że zbiorniki ciekłego tlenu pękły natychmiast i zalały wszystko spienionym lodowatym wrzątkiem. Patrząc na to myśleli tylko o jednym: co z radiostacją? Niezachwiana wiara w to, że wystarczy wezwać pomocy, by ją otrzymać, kazała im własnymi rękami rozgrzebywać pogięte płyty i osłony… Radiostacja dała się uruchomić…