Wczorajsze zamieszki musiały być niezbyt zaciekłe, bo Tom naliczył zaledwie szesnaście szarych plastykowych worków ze zwłokami poukładanych równo na brzegu chodnika i oczekujących na kontener przedsiębiorstwa pogrzebowego.
Wśród kratownic wiaduktu na trzecim poziomie skrzyżowania jakiś pojedynczy terrorysta ostrzeliwał z broni maszynowej rozpierzchłą gromadkę dzieci ze szkolnej wycieczki. Jednakże – czy to terrorysta haniebnie pudłował, czy też dzieci miały skrupulatnie przećwiczone na lekcjach wychowania obywatelskiego korzystanie z doraźnych ukryć – dość, że serie z automatu nie czyniły im większej szkody.
Tom podniósł wzrok na kawałek jasnoszarego nieba widocznego ponad dachem domu towarowego, pomiędzy hotelem i syriańską ambasadą. Przemykały po nim co chwila dyskowate latadła Syrian, cygarowate pojazdy Aldebarańczyków, od czasu do czasu ukazywał się mały śmigłowiec policji kontrolującej ruch uliczny.
Spychacze zakończyły usuwanie barykady, ulica ożyła normalnym ruchem kołowym. Terrorysta spadł właśnie na jezdnię, trafiony kamieniem przez jednego z przechadzających się Syrian, któremu grzechot pocisków o pancerz przeszkadzał pogawędce z rodakiem.
Wciąż w kółko to samo! westchnął Tom odchodząc od okna. Żadnej inspiracji, banał i monotonia!
Za jego plecami łupnęło potężnie, detonacja wstrząsnęła ścianami budynku. Pancerne szyby wytrzymały wprawdzie, lecz Tom na wszelki wypadek zaryglował okiennice, sprawdziwszy uprzednio, że przyczyną huku była jak zwykle bomba w biurze Proxima Spacelines na parterze domu towarowego.
Zasiadł nad pustą kartką… i nagle, niespodziewanie, spłynęło na niego natchnienie. Po dwóch godzinach mógł już przedyktować tekst automatycznej sekretarce.
Będę musiał sam to zanieść… pomyślał z rezygnacją. Mógłby zatelefonować do redakcji, by kogoś przysłali, lecz od dwóch dni videofony nie działały, ponieważ kable zalała woda z magistrali wodociągowej, uszkodzonej przez upadek i wybuch odrzutowca pasażerskiego, w którym terroryści podrzucili bombę.
Tom nie cierpiał chodzenia po mieście. Redakcyjny bunkier znajdował się na drugim końcu śródmieścia – na tyle blisko, że nie warto było ryzykować jazdy metrem opanowanym przez bandy narkomanów, lecz zbyt daleko jak na pieszą wycieczkę. Ale nie było innego wyjścia. Tom wydobył z szafy kuloodporną kamizelkę, hełm i nieprzemakalne długie buty, wciągnął to na siebie i zabierając z wieszaka w przedpokoju torbę z maską przeciwgazową oraz ręczny paralizator ostrożnie wyjrzał na klatkę schodową. Fiuuuu! Zabłąkana kula świsnęła mu koło ucha – zapewne dzieci sąsiadów bawiły się w napad na bank. Przywołał windę, lecz okazała się pełna gazu łzawiącego, poszedł więc schodami. Piętro niżej rozłożył się w poprzek schodów kompletnie zalany Procjanin. Tom wyminął go ostrożnie, trzymając się z dala od jego ostrych wyrostków i bez przeszkód dotarł na parter. Stanął w drzwiach wyjściowych, gdy nagle coś ciężkiego plasnęło przed nim na chodnik. Uznał to za zły omen, cofnął się i nie sprawdzając, co to było, zszedł do piwnicy. Minął dwie rozwydrzone staruszki napastujące nieletniego w piwnicznym korytarzu, wyszedł na drugą klatkę schodową, a stamtąd na tyły budynku, gdzie znajdował się właz. Zdecydował się pójść kanałami, ryzykując tym samym spotkanie z Aldebarańczykami, dla których ziemski klimat był zbyt suchy. A nie lubił ich, bo byli dość agresywni i mało sympatyczni, uznał jednak, że tak będzie najbezpieczniej…
Redaktor przekartkował maszynopis i skrzywił się dwuznacznie.
– Co to jest? – spytał, jakby z wyrzutem patrząc na autora, a potem zaczął półgłosem odczytywać tekst.
„Jack odsunął zasłonę i szeroko otworzył okno. Miły zapach 'kwitnących lip wypełnił pokój wraz z promieniami słońca. Po błękitnym niebie snuły się małe, śnieżnobiałe obłoczki. Skowronki świergotały wysoko w górze, roje pszczół obsiadły kwitnące drzewa, pod którymi bawiły się dzieci. Rudy chłopiec szarpał za ogon wielkiego psa…"
Redaktor przerwał i spojrzał na Toma.
– Ten pies nie przejdzie – powiedział ponuro.
– Dlaczego?
– To jasne, mamy dobre stosunki z Syriuszem, a Syriusz leży w gwiazdozbiorze Wielkiego Psa… Więc z tym szarpaniem za ogon…
– Masz rację – uśmiechnął się Tom. – Trzeba to zmienić.
– To i tak nic nie pomoże. Całe twoje opowiadanie to czysta utopia. Brak ci poczucia realizmu.
– Kiedyś… ten rodzaj literatury był bardzo popularny.
– Wiem, wiem. Platon, Moore i tak dalej…
– Właśnie! – przytaknął Tom, choć nie znał facetów.
– Ale nawet w fantazjowaniu obowiązuje pewne minimum reguł elementarnej logiki – ciągnął redaktor. – No i oczywiście przede wszystkim nie można nikogo urazić.
– Skreślę o tym psie!
– Pies z nim… To znaczy, chciałem powiedzieć, nie o psa tu chodzi. Twoja utopia jest niespójna logicznie.
– To bardzo odległa przyszłość.
– No dobrze, powiedzmy, że przyszłe pokolenia poradzą sobie z terroryzmem, z moralnym rozpasaniem, z niepokojami społecznymi, środowiskiem, urbanizacją, komunikacją… Zgoda. Ale… w nakreślonym przez ciebie obrazie świata… brak mi pewnych elementów…
– Trudno, abym w jednej nowelce przedstawił pełny obraz. To tylko migawka, fragment tego nowego, lepszego świata – bronił się Tom.
– Hm… Ale skoro już nasze pokolenie nawiązało tak liczne kontakty międzyplanetarne… Jeśli tak wielu gości z innych układów gwiezdnych przybywa do nas teraz, pomimo naszych bieżących kłopotów… Czy nie sądzisz, że idealny świat, który sobie wyobraziłeś, będą… jeszcze liczniej odwiedzać? A w twoim opowiadaniu nie widać ani jednego z nich. W opisanym przez ciebie krajobrazie nie ma Procjan, Syrian, Aldebarańczyków…
– Chciałem przedstawić świat, który wyzbył się wszystkich kłopotów, ale jeśli sądzisz, że…
– Sądzę, sądzę – uśmiechnął się redaktor przesuwając maszynopis w stronę autora. – Tradycyjna ziemska gościnność nigdy nie pozwoliłaby nam wyprosić gości. Nie może ich nie być w przyszłym świecie, bo mógłby ktoś pomyśleć, że zamierzamy ich wygonić, albo zrobić coś jeszcze gorszego.
– Szczerze mówiąc, nie próbowałem sobie wyobrazić szczegółowo, w jaki sposób można by osiągnąć tę utopię… A co do przybyszów… – zawahał się Tom. – Czy nie sądzisz, że z czasem mogliby… sami odlecieć?
– Z takiego idealnego świata jak ten twój? – roześmiał się szczerze redaktor. – Fantasta, psia… hm… tego.
CHRZEST BOJOWY
Pojazd zwolnił i podjechał do krawężnika, lecz nie zatrzymał się, wyskakiwali więc w biegu, kolejno, przez tylny właz. Cuddy odruchowo liczył sylwetki nurkujące w prostokąt włazu. Zeskoczył ostatni, potykając się na powybijanej kostce bruku. Stopy w miękkim obuwiu boleśnie odczuły zetknięcie z kamieniem. Na poligonie ćwiczyli w pełnym stroju bojowym, w mocnych butach o twardej podeszwie…
Pojazd trzasnął klapą włazu, przyspieszył ostro, spaliny otoczyły Cuddy'ego burym obłokiem, poprzez cienką dzianinę owiały gorącem jego plecy. Zawierciło w nozdrzach duszącym smrodem, zaszczypało pod powiekami.
Łzawymi oczyma poszukał towarzyszy. Biegli truchtem w równych odstępach, widział ich jako ruchome plamy przesuwające się na tle innych, nieruchomych plam, wielobarwnych, o dziwacznych kształtach widniejących na spękanym tynku starych budynków. Przetarł palcami oczy, obraz wyostrzył się, tamci znikali właśnie kolejno w czeluści półotwartej bramy. Od ostatniego dzieliło go nie więcej niż dwadzieścia kroków. Obejrzał się. Pojazd z hałasem skręcił za narożny budynek, uliczka znów była pusta i cicha. Spróbował podbiec w stronę bramy, lecz stopa, skręcona podczas zeskoku, bolała przy każdym stąpnięciu.
Przez kilka sekund pozostawał w odludnym zaułku, po raz pierwszy sam na sam z wrogim światem, czując się jakby nagi i bosy – bez normalnych osłon, bez broni… Ta krótka chwila – zanim dopadł cienia bramy – dała mu przedsmak czekającej go próby. Utykając przemierzył ciemny kwadrat podwórka, sień przeciwległej oficyny, kilka szczerbatych schodków, uchylone drzwi…