ŚMIESZNA SPRAWA
Zabudowania bazy głównej rozrzucone były na obszarze trójkątnego cypla wcinającego się klinem w bagniste tereny równiny, która ciągnęła się dziesiątkami kilometrów, aż do nieprzebytej gęstwiny niskopiennej roślinności. Rowan przybywał stamtąd, zza ściany dżungli, gdzie na niezbyt rozległym płaskowyżu zbudowano trzecią stację badawczą.
Posadził wirolot na samym skraju lądowiska, w miejscu wskazanym przez dyspozytora bazy i wysiadł rozprostowując kończyny po długim locie w ciasnej kabinie jednoosobowego pojazdu. Powoli przeciął plac przed głównym budynkiem, rozglądając się ciekawie. Nie zaglądał tu już od kilku tygodni. W tym czasie zmieniło się tutaj wiele, baza była w ciągłej rozbudowie, przybywało ludzi i sprzętu.
Gdy Rowan lądował na planecie jako członek pierwszej załogi, która dotarła tu z Ziemi, było ich zaledwie sześciu. Teraz liczebność grupy badawczej wzrosła prawie dziesięciokrotnie, a zabudowania Bazy można było nazwać luksusowymi w porównaniu z ciasnym barakiem, jakim dysponowali pierwsi zdobywcy planety.
Jednak te pierwsze miesiące miały dla Rowana niepowtarzalny urok – mimo niewygód i niebezpieczeństw, z jakimi nieuchronnie musieli spotykać się na co dzień pierwsi ludzie w tym obcym zupełnie środowisku. Teraz wszystko wyglądało inaczej i choć planeta kryła jeszcze wiele niespodzianek i niezbadanych zakątków, nie wydawała się już ani tak niebezpieczna, ani niezwykła…
Co to jednak znaczy przyzwyczajenie. Znane niebezpieczeństwo przestaje być tak groźne jak nieznane, niespodziewane, myślał Rowan omijając z daleka kępę niewinnie wyglądających krzewów o rozłożystych, ścielących się jak kosówka gałęziach.
Potykacz krągłolistny, czyli roślina, która podstawia nogę, uśmiechnął się do swoich myśli, przypominając sobie pierwszy kontakt z twardymi łodygami tego krzewu, kiedy to nie znając jego niezwykłych zdolności przeszedł w pobliżu sporego okazu potykacza. Było to zresztą w drugim dniu jego pobytu na planecie i trudno się dziwić: nikt wówczas nie znał jeszcze właściwości tutejszej flory. Towarzysze Rowana proponowali nawet nazwać roślinę jego imieniem – jako że był pierwszym człowiekiem, który stłukł sobie kolano przez tego roślinnego żartownisia. Rowan uznał jednak, że nie jest to najlepszy sposób uwiecznienia się w naukowej literaturze i zaprotestował.
Przechodząc teraz koło krzewu Rowan podniósł z ziemi spory kamień i potoczył go w stronę rośliny. Jej poskręcane gałęzie wyprężyły się gwałtownie i po chwili oplotły kamień, zatrzymując go na miejscu.
To była tylko jedna z osobliwości tutejszej przyrody. Teraz, po półrocznym okresie pobytu na planecie, Rowan mógł godzinami opowiadać nowo przybyłym o różnych innych niezwykłościach. Tylko że na gadanie nie pozostawało zbyt dużo czasu. Zadania ekspedycji wymagały pośpiechu i sprawnego działania.
Przylot Rowana do Bazy też nie był spacerem ani kurtuazyjną wizytą. Miał stąd zabrać trochę sprzętu, a przede wszystkim rozmówić się z kierownikiem wyprawy. Miała to być męska rozmowa na temat pewnych trudności w wykonywaniu założonego planu. Zdaniem Rowana kierownictwo nie brało pod uwagę wyjątkowo trudnych warunków pracy grupy pracującej na płaskowyżu położonym daleko od Bazy Głównej, wśród paskudnych moczarów i w bezpośrednim sąsiedztwie nie zbadanej jeszcze dżungli.
Rowan układał sobie w myślach ostrą przemowę, którą zamierzał wypalić przed szefem. Idąc przez dziedziniec Bazy osiągnął szczyt psychicznej gotowości. Pchnął drzwi komory przejściowej i nie zdejmując skafandra przeszedł przez śluzę do wnętrza budynku.
– Cześć – powiedział podnosząc dłoń do hełmu. – Co nowego, Bris?
Dziewczyna siedząca przy pulpicie dyspozycyjnym podniosła wzrok
znad barwnego czasopisma.
– Jak się masz Rowan! – powiedziała dziwnie słodkim tonem, a
przybysz od razu pojął, że coś tu nie jest w porządku. – Siadaj, zdejmij skafander. Może chcesz herbaty albo kawy?
– Chcę szefa. I to zaraz, bo bardzo mi się śpieszy.
– Więc kawy czy herbaty? – spytała dziewczyna ignorując zupełnie żądanie Rowana. – Usiądź i przejrzyj nowy numer „Przyjaciela przy Pracy”. Bardzo interesujący, wczoraj przywieźli świeżą prasę.
– A klej epokrzemowy i pastę antykorozyjną przywieźli?
– Nie mam pojęcia, zadzwoń do magazynu. A jeśli chodzi o kierownika, to będziesz musiał zaczekać…
– Jak to? Przecież byłem zapowiedziany?
– Szef wyjechał nagle przed godziną.
– Nie mogłaś mi tego powiedzieć przez radio, gdy byłem w drodze?
– Nie chciałam psuć ci humoru, jeszcze byś ze zdenerwowania wylądował w Wielkim Bagnie. A zresztą i tak musisz zabrać sobie ten klej.
– Więc jednak przywieźli?
– Przywieźli. A szef powinien niedługo wrócić. Herbata?
– Niech będzie, proszę o herbatę. U nas, na płaskowyżu, oczyszczalnia wody działa fatalnie. Dawno nie piłem porządnej herbaty. Dokąd poleciał szef?
– Do pewnej stacji. Zdarzył się jakiś wypadek czy coś w tym rodzaju. Nie wiem, o co chodzi, słyszałam tylko kilka zdań z radiogramu. Wygląda na to, że ktoś tam dostał pomieszania zmysłów czy. Też może miał halucynacje… Nie wiem, Diss mi nic o tym nie mówił.
Rowan z rezygnacją zdjął skafander i rozsiadł się na kanapce w kącie dyżurki. Machinalnie sięgnął po czasopismo, które podsunęła mu Bris. Dziewczyna podawała herbatę i Rowan z przyjemnością przyglądał się jej zgrabnej sylwetce obleczonej w ciasnawy kombinezon.
Na wielobarwnej, lakierowanej okładce miesięcznika również bardzo sympatyczna dziewczyna prezentowała zupełnie przejrzysty strój ochronny do prac w toksycznej atmosferze planety Aberis układu Tau Ceti. Miała na sobie tylko ów strój, więc Rowan dość długo przyglądał się okładce, a potem wyobraził sobie Bris w podobnym stroju i westchnął.
– Szkoda, że tu nie ma trującej atmosfery – powiedział na wpół do siebie. – O, to przecież zupełnie nowy numer Przyjeciela.
– Tak, ostatnio dbają o nas. Opóźnienie nie przekracza dwóch tygodni.
– Kiedy zakładaliśmy pierwszą stację, przysłali nam gazety sprzed trzech miesięcy. – Rowan z zainteresowaniem przeglądał bogato ilustrowany miesięcznik. Z przyjemnością dotykał lśniącej bieli papieru, oglądał barwne, dające złudzenie trzech wymiarów ilustracje i przez chwilę miał wrażenie, że siedzi w swoim starym wygodnym fotelu, we własnym mieszkaniu, które w rzeczywistości było oddalone o dziesięć dni drogi najszybszych rakiet kosmicznych.
– To jubileuszowy numer – powiedziała Bris. – Dwutysięczny. Przeczytaj sobie ten reportaż z akcji ratunkowej na Ganimedzie.
Rowan zatrzymał się jednak na innym tytule. Przeczytał kilka pierwszych zdań artykułu i poczuł się trochę nieswojo.
„Nie wszyscy zdają sobie sprawę," pisał autor artykułu, „jak wielkie znaczenie ma szczegółowa analiza sytuacji, które nie doprowadziły wprawdzie do rzeczywistego zagrożenia życia lub zdrowia pracownika, lecz mogły takie zagrożenie spowodować. Niejednokrotnie szczęśliwy przypadek, tak zwany łut szczęścia, ratuje człowieka w sytuacji, w 'jakiej stu innych straciłoby życie. Ujawnianie takich przypadków ma ogromne znaczenie dla profilaktyki. Nie zawsze jednak niedoszłe ofiary sygnalizują kierownictwu zaistnienie takiej sytuacji. Wśród motywów takiego postępowania jedno z czołowych miejsc zajmuje obawa przed narażeniem się na ośmieszenie z powodu chwilowego gapiostwa czy nieumiejętności właściwego postępowania. Niekiedy przyczyną jest brak wyobraźni utrudniający ocenę wagi wydarzenia."
Rowan przerwał czytanie i zamyślił się głęboko.
Zdarzyło się to przed miesiącem, kiedy Rowan wyruszył błotopławem na rekonesans w rejon Wielkiego Bagna. Był z nim wówczas Luv, ten sam, który kiedyś proponował nazwać potykacza imieniem Rowana. Luv był trochę zbyt złośliwy, jak na gust Rowana – szczególnie, gdy stroił żarty na jego temat.