Tajemnica niezwykłego obiektu pozostałaby zapewne na zawsze nie wyjaśniona, gdyby nie przypadek. Otóż mieszkaniec jednej z mazurskich wiosek, starszy człowiek, niejaki Gruszka Franciszek, pewnego wieczora wpadł nagle zadyszany do gospody i opowiedział o przygodzie, która spotkała go przed chwilą.
Siedział więc tenże Gruszka nad jeziorem, a tu nagle jak nie huknie, jak nie chluśnie! Słup wody wystrzelił nagle na samym środku jeziora, wysoki na kilka pięter, a z niego coś czarnego i ogromnego poszło jak pocisk w niebo. Po chwili o brzeg uderzyła fala tak potężna,
że na wpół ogłuszonego Franciszka oblała od stóp do głów.
Marczak, kapral z miejscowego posterunku MO, który właśnie kończył służbę i wpadł na oranżadę do gospody, z niedowierzaniem wysłuchał relacji Franciszka, kazał mu dla wszelkiej pewności chuchnąć, głową pokręcił i powiedział wymijająco:
– Ą wy, Gruszka, znów kłusujecie? Karty wędkarskiej nie macie, więc coście tam robili, tak nad samą wodą? Ale ja was jeszcze przyłapię!
Jednak – po części dla porządku, po części wiedziony jakimś przeczuciem – kapral Marczak całą tę historię opisał i posłał gdzie należy.
Ekipy płetwonurków przeszukały dno jeziora, ale nie znalazły żadnych,niewypałów ani śladów eksplozji. Jedynym przedmiotem wyłowionym z jeziora był niewielki metalowy walec, dość lekki, a jak się okazało po rozcięciu – wydrążony w środku. Rozcięcia dokonano na poligonie saperskim, z zachowaniem wszelkich środków ostrożności. Wewnątrz znaleziono jedynie zwitek cienkiej folii z tworzywa sztucznego, zapisanej równym odręcznym pismem, w języku polskim. Treść pisma brzmiała jak następuje:
Mieszkańcy Ziemi!
Opuściliśmy Was, udając się w daleką drogę ku naszej ojczystej planecie. Jesteśmy wyprawą badawczą. Naszym zadaniem było znalezienie planety, której warunki biologiczne odpowiadałyby wymaganiom naszych organizmów. Na naszej planecie robi się nam ciasno, chcemy więc rozpocząć zasiedlenie Kosmosu. Odwiedziliśmy wiele planet w różnych układach słonecznych, ale dopiero Ziemia wydała się nam odpowiednia dla naszych celów. Odlecieliśmy jednak, rezygnując z zasiedlenia Ziemi obywatelami naszej rasy.
Nie myślcie, że unikacie w ten sposób jakiegoś niebezpieczeństwa z naszej strony, jakiejś inwazji, zagłady lub czegoś podobnego. Wręcz przeciwnie! Liczyliśmy na owocną współpracę naszych cywilizacji. Byliśmy nie-kłopotliwymi partnerami: waszym naturalnym środowiskiem są bowiem lądy, a naszym – wody śródlądowe.
Możliwa byłaby zatem pełna koegzystencja. Nasza cywializacja, choć podwodna i poddenna, stoi na wysokim poziomie rozwoju, zarówno pod względem naukowo-technicznym, jak i społeczno-moralnym. Moglibyście zapewne wynieść ogromne korzyści ze współpracy z nami. Najlepszym dowodem wysokiego poziomu naszej cywilizacji niech będzie fakt, że opanowaliśmy technikę lotów grawitacyjnych, odbywamy podróże międzygwiezdne, przedłużamy nasze życie w sposób prawie nieograniczony – nie mówiąc już o takich drobiazgach, jak opanowanie Waszych języków i pisma, Waszej historii i tak dalej.
Będziecie sobie zapewne wyobrażali nas w postaci syren z rybimi ogonami albo innych wodnych potworów. Wyglądamy oczywiście zupełnie inaczej, niż jesteście w stanie
sobie wyobrazić, bo nikt z Was nigdy nas nie oglądał, choć przebywaliśmy na Waszej planecie przez kilkanaście lat i było nas bardzo wielu. To także niech będzie dowodem, że potrafimy zachowywać się poprawnie wobec gospodarzy planety, na którą przybywamy.
Zapytacie pewnie, dlaczego opuściliśmy Ziemię bez zamiaru powrotu? To bardzo proste, powinniście się sami tego domyślić. Liczyliśmy na to, że wreszcie zaczniecie myśleć rozsądnie, jak przystało na wysoko cywilizowane istoty. Niestety, zbyt daleko już się posunęliście. Pobyt na Ziemi stał się dla nas nie do wytrzymania. Trudno było nam żądać, abyście opamiętali się w imię naszych interesów, skoro nie potraficie zdobyć się na to w interesie własnym!
Do niedawna w Waszych wodach śródlądowych panowały znakomite warunki dla rozwoju naszej rasy oraz pewnych gatunków organizmów, które służą nam jako pożywienie. W wodzie było pod dostatkiem tlenu, a jej skład chemiczny bardzo nam odpowiadał. Pierwsze raporty przesyłane przez nas do naszych braci w ojczyźnie brzmiały entuzjastycznie. Nie wzięliśmy jednak pod uwagę Waszej lekkomyślności (tylko przez kurtuazję nie nazywamy tego właściwszym słowem!) i musieliśmy, niestety, zrezygnować z naszych planów.
To Wasza wina, że odlatujemy i nigdy więcej nas nie ujrzycie, że nie nawiązaliśmy z wami kontaktu, że zacieramy wszelkie ślady, abyście przypadkiem nie trafili na naszą planetę i nie uczynili z niej tego, co zrobiliście u siebie! Byłby to bowiem nasz koniec, śmierć naszej rasy.
Teraz już wiecie, dlaczego odlecieliśmy: po prostu przeraża nas tempo, w jakim zatruwacie i zanieczyszczacie Wasze jeziora i rzeki! Jest to dla nas tym bardziej niezrozumiałe i przerażające, że woda, podobnie jak dla nas, dla Was także jest nieodzownym warunkiem istnienia. Podobnie zresztą zatruwacie atmosferę, która jest Waszym naturalnym środkiem życiowym. Ale to już Wasze wewnętrzne, ziemskie sprawy.
Chcielibyśmy życzyć Warn na pożegnanie, Waszym zwyczajem, „bądźcie zdrowi", ale nie wierzymy, by życzenie takie miało szansę spełnienia, jeśli nadal będziecie tak postępować! Zegnajcie więc! Może już niedługo, gdy Wasza cywilizacja zginie śmiercią samobójczą przez otrucie, a Wasze wody w sposób naturalny oczyszczą się, my przylecimy tu znowu i będziemy gospodarować rozsądniej!
Przedstawiciele rasy Hydrytów
Na marginesie tego listu nie znanych, ale, niewątpliwie życzliwych nam istot nasuwa mi się pewne stwierdzenie z dziedziny teorii kontaktu między różnymi cywilizacjami.
Otóż niektórzy spośród uczonych rozpatrujących problemy takiego kontaktu są zdania, że spotkanie dwóch cywilizacji w Kosmosie jest niezmiernie mało prawdopodobne. Uczeni popierają ten pogląd dowodami o charakterze probabilistycznym.
Myślę, że wkrótce powstanie nowy zupełnie powód, dla którego wszelkie wyprawy obcych istot, jakie znajdą się przypadkiem w pobliżu Ziemi, będą ją omijały z daleka. Po prostu Ziemia będzie z dala cuchnąć rynsztokiem…
INSPEKCJA
Inspektor Kirs sięgnął do kieszeni i wydobył na chybił-trafił jedną z kilkunastu zwiniętych kartek. Rozprostował ją, odczytał, a potem poszukał na mapie Księżyca tej właśnie wylosowanej stacji.
Selene-13 leżała u podnóża niewielkiego grzbietu górskiego po Tamtej Stronie. Inspektor skrzywił się, westchnął, ale skierował pojazd w stronę szlaku numer siedem. Zaprogramował trasę, włączył automatycznego kierowcę i wyciągnął się w wygodnej, półleżącej pozycji na fotelu. Sięgnął po najnowszy numer „Wiadomości Księżycowych”, lecz prze-kartkował go tylko pobieżnie, bo podskoki pojazdu utrudniały czytanie. Zdążył jednak przeczytać krótką notatkę o nowym nie zidentyfikowanym obiekcie zauważonym kilka dni temu nad Tamtą Stroną. Dwa obserwatoria zameldowały równocześnie o pojawieniu się czegoś w rodzaju dużego bolidu o nietypowych parametrach lotu. Żadna jednak stacja sejsmograficzna nie zanotowała odpowiednio silnego wstrząsu, jaki musiałby towarzyszyć upadkowi dużej bryły na powierzchnię globu.
Znów jakieś „latające spodki", powiedział inspektor do siebie odkładając biuletyn. Ziewnął patrząc na monotonny, płaski krajobraz Morza Humboldta. Po prawej stronie, nieco z tyłu, widniał krater Mercurius; w jego cieniu kryły się zabudowania Bazy Centralnej.
Inspektor należał do ludzi, którzy swe obowiązki zawodowe traktują niezwykle poważnie. Gdyby nie ta jego cecha osobista, z pewnością nie zostałby nigdy inspektorem pracy Związku Zawodowego Pracowników Kosmosu, i to w dodatku – w Zarządzie Okręgu Księżycowego. Od kilku lat był więc inspektor Kirs postrachem tych kierowników stacji księżycowych, którzy w jakimkolwiek stopniu wchodzili w kolizję z przepisami bhp. Cokolwiek by się mówiło o inspektorze, należało mu przy znać, że miał nie lada oko: wypatrzył każde uchybienie, nie dając się zmylić ani pięknie wypucowanym sprzętem ratunkowym, ani rojem kolorowych tabliczek z hasłami i ostrzeżeniami na ścianach.