Mnóstwo było potem przeróbek epopei owego kosmicznego Robinsona, który w dwudziestu pieśniach opowiada o kolejnych stadiach przerażenia i nadziei, rozpaczy i szaleństwa… Zwątpiwszy ostatecznie, znajduje ślad ognia i skorupę glinianego dzbana. Szuka dalej, przemierza ostępy. Lecz gdy wreszcie odnajduje obozowisko Litencjusza z Ravenny, zostaje potraktowany jak intruz. Odpędzony. W siedemnastoosobowej grupce są ledwie dwie pełnoletnie niewiasty. "Więcej mężów nam nie trza!" – ryczy Litencjusz chłoszcząc amatora domowego ogniska. Obolały poeta snuje się więc wokół drewnianego castrum jak głodny padlinogad. Miesiącami. Czasem podchodzi bliżej i ponad strumieniem śpiewa swe pieśni kobietom i dziewczynom piorącym tam szaty. Aż pewnego dnia dwunastoletnia Flora opuszcza wspólnotę, odchodzi z siwiejącym poetą. Zakładają własną rodzinę, a potem spotykają innych świeżych wyrzutków czasoprzestrzeni…
Poemat kończy się pieśnią o założeniu Florentyny – miasta kwiatów wyrosłego z miłości dwojga ludzi. O dalszych losach greckiego wieszcza nic nie wiadomo. Podający się za jego prawnuka Bardejon, mistrz epigramatu, tworzy nowołacinę.
Wedle obliczeń współczesnych demografów w ciągu ponad dwustu lat Transferu na Inną dotarło około dwudziestu tysięcy ludzi z basenu Morza Śródziemnego: Rzymian i Greków, Egipcjan, Numidyjczyków, Hunów, Iberów, Luzytanów, Germanów i Parthów, Persów i Słowian. Zadziwiające, jak wielu z nich przetrzymało szok przeniesienia i zderzenia z nową, odmienną rzeczywistością. Zapewne "niewidzialni przewoźnicy" musieli wybierać do swych celów jednostki o wyjątkowych predyspozycjach zdrowotnych i psychicznych. Przybysze, wedle wnikliwych badań, charakteryzowali się nie tylko odwagą i siłą, ale każda ich fala sprawiała wrażenie celowo kompletowanej pod kątem przydatności dla rozwoju kolonii. Równomiernie przerzucano rolników i myśliwych, żeglarzy i rzemieślników, lecz – rzecz szczególna – w transferze brakowało kapłanów i zawodowych żołnierzy. Chociaż znalazłoby się dla nich zajęcie. Każda z zachowanych kronik zaczyna się od heroicznych opisów walk z potworami, mięsożernymi roślinami, dokuczliwymi insektami i tropikalnym żarem.
Wcześni prawodawcy głosili, że wygnanie jest karą Bogów i że przeminie. Mijały jednak lata i nie widać było kresu tej banicji ni szans powrotu na Ziemię. Musiały zrodzić się kolejne generacje, nim ostatecznie pogodzono się z losem, rozpoznano i zaczęto doceniać zalety Innej.
Przybysze z czwartego i następnych wieków przeżywają znacznie mniejszy szok niż ich poprzednicy. Wręcz przeciwnie. Raj oczekujący na człowieka – zachwyca się w VI wieku Inną Maksym z Albionu, którego Transfer wyrwał wprost z niewolniczych okowów wioślarza galery. Jest Dostatnio, przyjaźnie, ciepło – pisze w swej kronice -wszystko większe: drzewa, jaszczury, kwiaty i ludzkie serca. Bez nienawiści i złości.
Osadnicy utworzyli już wtedy małe osady. Ich mieszkańcy od pokoleń przebywający na Innej, pytani o narodowość, mówili o sobie "tutejsi". Pierwotne zagubienie przybyszów ustąpiło miejsca poczuciu swojskości, a wczesny lęk wygnańców coraz częściej zmieniał się w zachwyt wybranych. Leon Afrykańczyk – uczony chrześcijanin z Hippo Regius, dla którego przeskok był nieoczekiwanym wybawieniem z ogarniętej przez Wandalów Afryki, usiłował przedstawiać Inną jako obiecane przez Chrystusa królestwo Boże, a kolonistów jako "szczep wyznaczony". Nowy Izrael. I tę tendencję podtrzymają ostatni rozbitkowie z wraku Imperium Romanum. Traktowanie nowej planety jako raju miało logiczne podstawy. Na coraz bardziej cywilizowanej Innej żyło się spokojniej i bezpieczniej niż na Ziemi, doświadczanej wędrówką ludów. Rozwojowi nie przeszkadzała ani mozaika ras, ani różnice kulturowe czy religijne. Ortodoksi, arianie, dualiści spod sztandarów Maniego, wyznawcy Mitry i Izydy czy też sekretni czciciele nigdy nie zgasłego kultu Wielkiej Macierzy Bogów szanowali się nawzajem. Nie płonęły stosy (Na razie). Nie dochodziło do bratobójczych walk czy prześladowań. Na długo zanim dotarła wieść o "Edykcie Konstantyna", tu, po drugiej stronie Mlecznej Drogi, chrześcijaństwo cieszyło się pełnią swobód, a jedyne pojedynki rozgrywały się w sferze słów i argumentów.
Błogosławię rozległość twych mórz
i wyspiarski świat zieloności,
falowanie lasów i wzgórz,
pod twym wielkim słońcem wolności –
pisał w VIII wieku PseudoDiadoch, wykładając w swym podręczniku pięć odmienności Innej sprzyjających umiarkowaniu obyczajów – rozległość, rzadkość zaludnienia, łatwość życia, przyrodzoną swobodę i brak większych różnic majątkowych.
Niektórzy nazywają wieki Transferu epoką "antycznego efebatu". Ludzie kolonizujący Inną, choć zróżnicowani intelektualnie, mieli w zasadzie równy start. Każdy mógł się sprawdzić. Długowieczni i zdrowi mieszkańcy wysp i kontynentów pielęgnowali swoje stare ideały i wierzenia bez towarzyszących im patologii. Aż do końca Transferu brak wzmianek o prostytucji, homoseksualizmie; zbrodnie zdarzały się rzadko, podobnie było z kradzieżami.
Nawet nadciągający w dalszych falach migracyjnych barbarzyńcy, zasiedlający głównie półkulę południową, nie przejawiali zbytniej dzikości czy agresywnych zamiarów. Nowa Ziemia stała się domem dla wszystkich.
Niektórzy krytycy uważają pracę PseudoDiadocha oraz anonimowy zbiór opowieści "Dzieci Większego Słońca" za apokryfy powstałe trzy stulecia później, mające na celu gloryfikację Wieku Niewinności po to, aby tym mroczniej potępiać Erę Pomieszania i Okrucieństw. Nie ma na to jednak dowodów. Większość ludzi współczesnych – poza zrelatywizowanymi elitami – woli wierzyć, że prapoczątek był dziewiczy, nie splamiony pierworodnym grzechem przemocy, jaka towarzyszyła na Starej Ziemi odkrywaniu nowych lądów.
Chociaż… Idylliczny obraz mąci pochodząca z X wieku "Powieść o Brittexie, przemyślnym księciu piratów", która wspólniez "Fabulami Florentyńskimi" leży u podstaw lingua neoromana. Niektórzy wprawdzie uznają wyprawę Brittexa do granic Equatorii Minor za zlepek wielu legend, a naukowcy do niedawna pragnęli między bajki włożyć opowieści o antropozaurach, inteligentnej rasie człekokształtnych jaszczurów – "ludzi smoków", stanowiącej ukoronowanie ewolucji na Innej. Zagładę miało im przynieść, na krótko przed Transferem, uderzenie ogromnego bolidu i Wielki Potop. Zdegenerowane niedobitki przetrwały ponoć na Equatorii i im właśnie miał wydać bój Brittex z trzydziestką śmiałków. Pisał kronikarz:
A gdy znaleźliśmy się na skraju gorących oparów bagnisk, trzęsawisk i skał różowych ukazały się ich nadwodne sadyby krokodylim jamom podobne, takoż ich gniazda nadrzewne, na których starzy samce siedzieli, niby paskudne demony, w płaszczach ze złożonych skrzydeł. Na wpół uśpieni, gapiąc się w przestrzeń przypatrywali się nam bez ciekawości, pogrążeni w marazmie jakowymś, właściwem dla rasy przez Jedynego przeklętej. Aż piątka naszych kamratów podpłynąwszy czółnem porwała jedno gadzie dziecię świeżo z jaja wyklute i ubili samca z samicą stawiających odpór. Sternik, któren w okolicy wcześniej bywał, odpłynąć radził, twierdząc, że owe gnuśne straszydła nocą zyskują moc i żądzę śmierci. I rzeczywiście. Ledwie miesiąc Ormuzd wzeszedł, noc pociemniała od smoczych skrzydeł, łapy ich poczęły ciskać głazy i włócznie, którym z najwyższym trudem opierały się nasze puklerze. Takoż zionęli ogniem z przytroczonych do żywota skrzynek, wrzeszcząc w swym paskudnym języku i żądając, jak tłumaczył sternik, iż byśmy oddalili się ostawiając ich sadyby w spokoju… Lecz gdy dzień nastał, mimo iż sam Brittex o zmiłowanie dla paskudztw apelował, wyprawiliśmy się na ląd, siedziby ich palić i jaja tłuc, tak że nie ostał ni jeden czarci, pomiot, ni kamień na kamieniu, na chwałę Jedynego. Atoli obiecanego złota było tam jak na lekarstwo…