2 sierpnia rano zarządzono, by pozostali w małym getcie Żydzi opuścili je do godziny szóstej wieczorem. Udało mi się dostać wolne i za pomocą ręcznego wózka, co wymagało sporego wysiłku, przewiozłem z naszego mieszkania na Śliskiej do koszar trochę bielizny osobistej, pościeli, moje kompozycje, zbiór krytyk z koncertów i recenzji z dorobku kompozytorskiego, a także skrzypce ojca. Był to nasz cały dobytek.
Kilka dni później, chyba 5 sierpnia, udało mi się wyrwać na krótko z pracy i szedłem ulicą Gęsią, gdy przypadkowo stałem się świadkiem wymarszu Janusza Korczaka i jego sierot z getta.
Na ten poranek zaplanowano, zgodnie z rozkazem, opróżnienie prowadzonego przez Korczaka żydowskiego sierocińca. Dzieci miały zostać wywiezione same, jemu zaś dawano szansą uratowania się i tylko z trudem udało mu się przekonać Niemców, by zezwolili mu towarzyszyć dzieciom. Spędził z nimi długie lata swojego życia i teraz, w ich ostatniej drodze, nie chciał ich pozostawiać samych. Chciał im tę drogą ułatwić. Wytłumaczył sierotom, że mają powód do radości, bo jadą na wieś. Nareszcie mogą zamienić wstrętne, duszne mury na łąki porośnięte kwiatami, na źródła, w których będzie można się kąpać, na lasy, gdzie jest tak wiele jagód i grzybów. Zarządził, by ubrały się świątecznie i tak ładnie wystrojone, w radosnym nastroju ustawiły się parami na dziedzińcu.
Małą kolumną prowadził SS-man, który jak każdy Niemiec kochał dzieci, a szczególnie te, które miał wkrótce wyprawić na tamten świat. Wyjątkowo spodobał mu się dwunastoletni chłopiec – skrzypek, który niósł swój instrument pod pachą. Rozkazał mu wyjść na czoło pochodu dzieci i grać. Tak też ruszyli w drogą.
Gdy spotkałem ich na Gęsiej, dzieci, idąc, śpiewały chórem, rozpromienione, mały muzyk im przygrywał, a Korczak niósł na rękach dwoje najmłodszych, także uśmiechniętych, i opowiadał im coś zabawnego.
Z pewnością jeszcze w komorze gazowej, gdy gaz dławił już dziecięce krtanie, a strach zajmował w sercach sierot miejsce radości i nadziei, Stary Doktor ostatnim wysiłkiem szeptał im:
– To nic, dzieci! To nic… – by przynajmniej swym małym podopiecznym zaoszczędzić strachu przed przejściem z życia do śmierci.
16 sierpnia 1942 roku przyszła w końcu kolej i na nas. Na miejscu zbiórki przeprowadzono selekcję i tylko Henryk oraz Halina zostali uznani za nadal zdolnych do pracy. Ojcu, Reginie i mnie polecono powrócić do koszar, a gdy tam przyszliśmy, budynek obstawiono i rozległ się gwizd.
Nie opłacało się dalej walczyć. Zrobiłem wszystko, co mogłem, by uratować moich najbliższych i siebie.
Ratunek był mimo to najwidoczniej niemożliwy. Może przynajmniej lepiej powiedzie się Henrykowi i Halinie…
Ubieraliśmy się, podczas gdy z dziedzińca dobiegały krzyki i zmuszające do pośpiechu strzały. Matka spakowała w tobołek, co było pod ręką, i zeszliśmy po schodach.
9 Umschlagplatz
Plac przeładunkowy znajdował się na skraju getta. Otoczony siecią brudnych ulic, uliczek i zaułków, przed wojną skrywał, mimo swojego obskurnego wyglądu, wielkie skarby. Bocznym torem sprowadzano tu z całego świata transporty towarów, o które targowali się kupcy żydowscy i w które później, z magazynów na Nalewkach i w Pasażu Simona, zaopatrywano warszawskie sklepy. Plac miał kształt olbrzymiego kręgu, częściowo ograniczonego przez domy, a częściowo ogrodzonego płotem. Wychodziło nań kilka bocznych uliczek łączących go w dogodny sposób z miastem. Wyloty ulic były zamknięte, a jego powierzchnia mogła teraz pomieścić do ośmiu tysięcy ludzi.
Gdy znaleźliśmy się na placu, było jeszcze całkiem pusto. Ludzie biegali tam i z powrotem w bezskutecznym poszukiwaniu wody. Był wspaniały, gorący dzień późnego lata. Niebo było niebieskoszare, jakby miało przeobrazić się w popiół pod wpływem żaru bijącego od ubitej ziemi i oślepiających ścian domów, a piekące słońce wyciskało z umęczonych ciał ostatnie krople potu.
U wylotu jednej z ulic nie było nikogo. Wszyscy obchodzili to miejsce z daleka, nie zatrzymując się i spoglądając na nie ze zgrozą. Leżały tam ciała tych, których wczoraj zamordowano za popełnienie jakiegoś wykroczenia, może nawet za próbę ucieczki. Wśród trupów mężczyzn leżały też zwłoki młodej kobiety i dwóch dziewczynek z całkowicie zmasakrowanymi czaszkami. Pokazywano sobie nawzajem noszący wyraźne ślady krwi i odprysków mózgu mur, pod którym leżały ciała. Dzieci zamordowano ulubioną niemiecką metodą: schwycono je za nogi i z rozmachem roztrzaskano ich głowy o ścianę. Po zwłokach i plackach zakrzepłej krwi spacerowały wielkie, czarne muchy i wyraźnie było widać, jak rozkładające się ciała puchły w upale.
Usadowiwszy się całkiem znośnie, czekaliśmy na pociąg. Matka przysiadła na tobołku z rzeczami, Regina przykucnęła obok niej na ziemi, ja stałem, a ojciec chodził nerwowo z założonymi z tyłu rękami, cztery kroki w jedną i cztery w drugą stronę. Dopiero teraz, w oślepiającym świetle słońca, gdy utraciło sens zawracanie sobie głowy jakimiś iluzorycznymi planami ratunku, miałem trochę czasu, by przyjrzeć się mojej matce dokładniej. Mimo jej, wydawałoby się, całkowitego opanowania wyglądała niedobrze. Jej niegdyś piękne, zawsze zadbane włosy, których niedawno jeszcze prawie wcale nie pokrywała siwizna, spadały teraz szarymi pasmami na umęczoną, pokrytą zmarszczkami twarz. Czarne, błyszczące oczy były teraz jakby od środka przygasłe, od prawej skroni zaś przebiegał co chwilę przez policzek do kącika ust nerwowy skurcz, którego nigdy przedtem u niej nie zauważyłem, a który zdradzał, jak bardzo była przejęta tym, co się wokół nas działo. Regina płakała, zasłaniając sobie rękami twarz, a łzy spływały jej przez palce.
Przed bramy placu zajeżdżały co pewien czas wozy i spędzano tu tłumy przeznaczonych na wysiedlenie ludzi. Przybysze ci nie skrywali swojej desperacji: mężczyźni mówili podniesionymi głosami, a kobiety, którym odebrano dzieci, szlochały i histerycznie łkały. Jednakże już po chwili zaczynał i na nich działać panujący na Umschlagplatzu nastrój apatii i otępienia. Przycichali i tylko tu i ówdzie wybuchała na krótko panika, gdy jakiemuś przechodzącemu SS-manowi przychodziło do głowy strzelić do kogoś, kto nie dość szybko zszedł mu z drogi lub też jego twarz nie wyrażała wystarczającej pokory. Niedaleko od nas siedziała na ziemi młoda kobieta. Jej suknia była podarta, a włosy potargane, jakby przed chwilą stoczyła z kimś walkę. Siedziała teraz spokojnie z kamienną twarzą i oczami utkwionymi w jakiś punkt w przestrzeni. Rozpostartymi palcami trzymała się za gardło i wykrzykiwała od czasu do czasu z monotonną regularnością pytanie:
– Po co ja je udusiłam?
Stojący obok niej młody mężczyzna, z pewnością jej mąż, próbował ją uspokajać i cichutko o czymś przekonać, lecz zdawało się to nie docierać do jej świadomości.
Wśród przypędzonych na plac widzieliśmy coraz więcej znajomych. Podchodzili do nas, pozdrawiali i z przyzwyczajenia próbowali podejmować rozmowę, ale niezbyt długą, bo już po chwili urywała się.
Odchodzili na bok, by w samotności opanować swój niepokój.
Słońce stało coraz wyżej i wyżej, przypiekało jeszcze gorącej i coraz dotkliwiej doskwierały nam głód i pragnienie. Ostatnią porcje, zupy z chlebem jedliśmy poprzedniego wieczoru. Nie dawało się usiedzieć na jednym miejscu i postanowiłem pochodzić po placu. Może tak będzie lepiej?
Wraz z napływem ludzi stawało się coraz ciaśniej i trzeba było omijać grupy stojących i leżących. Wszyscy rozmawiali na ten sam temat: dokąd nas zabiorą i czy naprawdę, do pracy, jak próbowała wszystkim wmówić żydowska policja.
W którymś miejscu, na placu, rozłożona była na ziemi grupa staruszków – kobiet i mężczyzn, z pewnością wywiezionych z jednego z domów starców. Byli przeraźliwie wychudzeni, wyczerpani głodem i upałem – najwyraźniej u kresu swych sił. Niektórzy leżeli z przymkniętymi oczami i nie można było rozpoznać, czy są martwi czy też właśnie umierają. Gdyby miano nas wysłać do pracy, co robiliby tu ci starzy ludzie?