Литмир - Электронная Библиотека

Znowu byłem więc uratowany. Przebywałem u miłych, życzliwych mi ludzi. Od razu wykąpałem się, po czym zjedliśmy smaczną, zakrapianą wódką kolację, co niestety zaszkodziło mojej wątrobie. Niemniej, mimo przyjemnej atmosfery, a przede wszystkim możności nagadania się do woli po długich miesiącach przymusowego milczenia, nie chciałem nadużywać gościnności moich gospodarzy, aby ich swoją obecnością nie narażać na śmierć. Pani Zofia Jaworska i jej dzielna matka, siedemdziesięcioletnia pani Bobrownicka, namawiały mnie szczerze, abym u nich pozostał tak długo, jak będzie to potrzebne.

Wszystkie moje starania o nową kryjówkę spełzały na niczym i zewsząd nadchodziły odpowiedzi odmowne; nikt nie chciał ukrywać Żyda, gdyż groziła za to jedna tylko kara – kara śmierci. Znajdowałem się już w stanie skrajnej depresji, gdy los zesłał mi nagle, w ostatniej chwili, ratunek w osobie pani Heleny Lewickiej – bratowej pani Zofii Jaworskiej. Nigdy mnie przedtem nie spotkała, teraz zaś, widząc mnie po raz pierwszy i słysząc o moich przeżyciach, zgodziła się natychmiast przyjąć mnie do siebie. Płakała nad moim losem, mimo że i jej własne życie nie było łatwe i z pewnością nie brak było powodów do płaczu nad losem jej własnych przyjaciół i bliskich.

21 sierpnia, po ostatniej nocy u państwa Jaworskich, podczas której w okolicy szalało gestapo, utrzymując nas całą noc w strachu, przeniosłem się do dużego bloku w alei Niepodległości. Miała to być moja ostatnia kryjówka przed Powstaniem Warszawskim i związanym z nim zburzeniem miasta. Obszerny pokój na czwartym piętrze miał wejście bezpośrednio z klatki schodowej. Były tam gaz i prąd, nie było zaś wody. Trzeba było wychodzić po nią na korytarz, gdzie obok wspólnej toalety znajdował się kran. Obok mnie mieszkali inteligentni ludzie, ludzie o wyższym poziomie niż sąsiedzi z ulicy Puławskiej, którzy kłócili się całymi dniami, tłukli w rozstrojony fortepian i później chcieli mnie wydać Niemcom. Tu sąsiadowałem z małżeństwem działaczy podziemia, którzy byli poszukiwani i z tego powodu nie sypiali w domu. Nie było to dla mnie zbyt bezpieczne, ale wolałem to niż sąsiedztwo lojalnych prymitywów, którzy ze strachu mogli mnie wydać. W sąsiednich domach mieszkali przeważnie Niemcy oraz mieściły się różne wojskowe urzędy. Naprzeciw moich okien stał niewykończony wielki budynek szpitalny, który wykorzystywano teraz na magazyny. Codziennie widywałem tam rosyjskich jeńców, wnoszących do niego lub wynoszących zeń różne ciężkie skrzynie. Tym razem przebywałem więc w sercu jednej z najbardziej niemieckich dzielnic Warszawy, w samej jaskini lwa. Może tak było lepiej i bezpieczniej.

Czułbym się w tej mojej nowej kryjówce całkiem dobrze, gdybym nie podupadał szybko na zdrowiu. Coraz bardziej dokuczała mi wątroba. W początkach grudnia złapał mnie tak silny atak bólu, że całą siłą woli powstrzymywałem się od krzyku. Trwało to całą noc. Lekarz, którego sprowadziła pani Lewicka, stwierdził ostry stan zapalny woreczka żółciowego i zalecił ścisłą dietę. Na szczęście nie byłem w tym czasie zdany na łaskę Szałasa, lecz opiekowała się mną najofiarniejsza z kobiet, jaką była pani Helena. Dzięki niej wracałem powoli do zdrowia.

Przyszedł rok 1944. Starałem się ze wszystkich sił prowadzić w miarę unormowany tryb życia. Od dziewiątej do jedenastej uczyłem się angielskiego, potem do pierwszej czytałem, potem gotowałem sobie obiad, a między trzecią a siódmą znowu zajmowałem się językiem angielskim i lekturą. Tymczasem na Niemców spadały klęski jedna za drugą. Nie było już mowy o jakichkolwiek kontrofensywach. Ze wszystkich frontów wycofywali się „zgodnie z planem”, tłumacząc w prasie, że ustępując z terenów pozbawionych znaczenia, korzystnie skracają linię frontu. Jednak wraz z ich porażkami frontowymi wzrastał terror wewnętrzny w okupowanych przez nich krajach. Publiczne egzekucje, które zaczęli przeprowadzać w Warszawie jesienią poprzedniego roku, odbywały się teraz prawie codziennie. Niemcy, jak zawsze we wszystkim systematyczni, znaleźli jeszcze czas, by dokładnie „oczyszczone” z ludzi getto czyścić teraz z murów. Burzyli dom po domu, ulicę za ulicą i wywozili kolejką gruz poza miasto. Urażeni oporem Żydów, ci „władcy świata” postanowili nie zostawić tam nawet kamienia na kamieniu. W monotonię mojego życia wkradło się na początku roku zdarzenie, którego chyba najmniej mogłem się spodziewać. Pewnego dnia ktoś zaczął dobierać się do moich drzwi – powoli, cicho, z wysiłkiem i z przerwami. Z początku nie mogłem się zorientować, kto to może być. Dopiero po dłuższym namyśle doszedłem do wniosku, że mógł to być chyba tylko złodziej! Wynikał z tego problem: w świetle prawa obaj byliśmy przestępcami, ja poprzez biologiczny fakt bycia Żydem, on zaś jako złodziej. Czy mam mu grozić, gdy wejdzie do środka, że zawołam policje,? Czy też było bardziej prawdopodobne, że on mi tym będzie groził? A może obaj doprowadzimy się nawzajem na posterunek? Czy też należało zawrzeć pokojowy pakt kryminalistów o nieagresji? W końcu jednak się nie włamał, przepłoszony przez jednego z lokatorów.

6 czerwca 1944 roku, po południu, przyszła do mnie pani Helena z rozpromienioną twarzą i przyniosła wiadomość o lądowaniu Amerykanów i Anglików w Normandii. Przełamali niemiecki opór i posuwają się do przodu. Najwspanialsze meldunki mnożyły się teraz błyskawicznie: zajęcie Francji, kapitulacja Włoch, Armia Czerwona na granicy Polski i wyzwolenie Lublina.

Rosyjskie lotnictwo coraz częściej dokonywało nalotów na Warszawę, a ogień eksplozji mogłem widzieć z mojego okna. Od wschodu słychać było pomruk. Z początku słaby, później zaś coraz potężniejszy: to była rosyjska artyleria. Niemcy ewakuują Warszawę, ewakuują także niewykończony gmach szpitala z przeciwka.

Patrzę na to z nadzieją i rosnącym w sercu przekonaniem, że będę jednak żył! Będę wolny!

29 lipca wpadła pani Lewicka: powstanie w Warszawie powinno wybuchnąć lada chwila! Nasze organizacje skupują w pośpiechu broń od wycofujących się i zdemoralizowanych Niemców.

Zakup pewnej liczby karabinów maszynowych zlecono mojemu niezapomnianemu gospodarzowi z ulicy Fałata, Zbigniewowi Jaworskiemu. Niestety trafił na gorszych od Niemców – na Ukraińców. Pod pretekstem wydania mu zakupionej przez niego broni zaprowadzili go na dziedziniec Akademii Rolniczej i tam go zastrzelili.

1 sierpnia pani Helena przyszła około czwartej po południu, by sprowadzić mnie do piwnicy. Powstanie ma wybuchnąć za godzinę! Kierowany nieomylnym instynktem, który mnie wielokrotnie już ratował, zdecydowałem, że zostanę na górze. Moja opiekunka żegnała się ze mną jak z synem, ze łzami w oczach i zdławionym głosem zadając ostatnie pytanie:

– Władku, czy my się jeszcze kiedyś zobaczymy?

15 W płonącym domu

Mimo zapewnień pani Heleny, że powstanie wybuchnie o piątej, czyli już za kilka minut, nie mogłem w to uwierzyć. W czasie okupacji coraz to krążyły plotki o mających nastąpić wydarzeniach politycznych, które jednak później nie następowały. Ewakuacja Warszawy przez Niemców, którą także mogłem obserwować z mojego okna, oraz paniczna ucieczka obładowanych po brzegi ciężarówek i prywatnych samochodów w kierunku zachodnim, ustały w ostatnich dniach prawie zupełnie. Także dudnienie rosyjskich dział, tak już wyraźnie słyszalne nocą przed kilku dniami, oddaliło się teraz od miasta i było coraz słabsze. Zbliżyłem się do okna: na ulicy panował spokój i normalny, może trochę mniej niż zwykle ożywiony ruch przechodniów, ale w tej części alei Niepodległości nie był on nigdy zbyt intensywny. Od strony Politechniki nadjechał tramwaj i zatrzymał się na przystanku. Był prawie pusty. Wysiadło parą osób: jakieś kobiety i starszy mężczyzna o lasce. Rozeszli się w różne strony. Po chwili wysiadło jeszcze trzech młodych ludzi, niosących w rękach podłużne przedmioty zawinięte w gazety. Przystanęli przed pierwszym wagonem. Jeden z nich spojrzał na zegarek, potem rozejrzał się wokoło, nagle przyklęknął na jezdni, przyłożył paczkę do ramienia i rozległa się seria szybko po sobie następujących wystrzałów. Papier u końca paczki zaczął się tlić, ukazując lufę karabinu maszynowego. Jednocześnie pozostali dwaj nerwowo rozpakowywali swoją broń. Strzały młodego człowieka były jakby sygnałem wywoławczym dla całej okolicy: chwilę później strzelano już wszędzie, a gdy pobliskie wybuchy na chwilę milkły, słychać było odgłos wystrzałów w centrum miasta, niezliczonych, gęstych i zlewających się w jeden dźwięk przypominający bulgotanie wrzącej wody w ogromnym, przykrytym pokrywą kotle. Ulica opustoszała. Biegł nią jeszcze tylko ten starszy pan o lasce, śpiesząc się i z trudem chwytając oddech, ale i on dopadł jakiejś bramy, w której zdołał się ukryć. Podszedłem do drzwi i przyłożyłem do nich ucho. Na korytarzu i na klatce schodowej panował zgiełk i ruch. Drzwi mieszkań otwierały się i z hukiem zatrzaskiwały. Słychać było bezładną bieganinę. Jakaś kobieta krzyczała „Jezus, Maria!”. Inna krzyczała w stronę schodów: „Jerzy, tylko na siebie uważaj!”. Z dołu zaś słychać było odpowiedź: „Dobrze, dobrze!”. Teraz kobiety płakały, a jedna z nich, najwyraźniej nie mogąc się opanować, nerwowo łkała. Jakiś męski, niski głos uspokajał półgłosem: „To nie potrwa długo. Wszyscy na to czekali…”

28
{"b":"100678","o":1}