12 „Majorek”
Pierwszy dzień 1943 roku – roku, w którym Niemców miała spotkać zapowiadana przez Roosevelta kląska. I rzeczywiście. Szczęście zaczęło opuszczać ich na wszystkich frontach. Gdyby tylko linia któregoś z tych frontów przebiegała bliżej! Przyszła wiadomość o ich porażce pod Stalingradem, zbyt dotkliwej, by można było ją ukryć lub zignorować zwykłym komunikatem prasowym, że „wydarzenie to nie ma żadnego znaczenia dla zwycięskiego przebiegu wojny”. Tym razem trzeba było się przyznać; Niemcy ogłosili trzydniową żałobę, nasze pierwsze radosne dni od wielu miesięcy. Optymiści zacierali dłonie, przekonani, że wojna skończy się już wkrótce. Pesymiści byli innego zdania: wojna potrwa jeszcze długo, lecz teraz przynajmniej nie ma już najmniejszych wątpliwości, jakie będzie jej zakończenie.
Równocześnie z nadchodzeniem coraz bardziej pocieszających wiadomości politycznych przybierała na sile działalność organizacji podziemnych w getcie. Zostaliśmy w nią wciągnięci. „Majorek” zajmował się codziennym dostarczaniem z miasta dla naszej grupy worków z kartoflami, pod którymi przemycał amunicję. Dzieliliśmy ją później między siebie i ukrytą w nogawkach spodni wnosiliśmy do getta. Nie było to bezpieczne i niewiele brakowało, a skończyłoby się to dla nas wszystkich tragicznie.
„Majorek” przytargał worki jak zwykle do mojego magazynu. Miałem je wypakować, amunicję ukryć i wieczorem rozdać kolegom. Jednak ledwo zdążył je odstawić na ziemię i zniknąć z magazynu, gdy nagle otworzyły się drzwi i stanął w nich Untersturmfuhrer Young. Rozejrzał się, spostrzegł worki i zbliżył się do nich szybkim krokiem. Stałem na miękkich nogach. Jeśli sprawdzi, co jest w środku, jesteśmy straceni. Pierwszy dostanę kulę w łeb. Young przystanął obok worków i próbował jeden z nich rozwiązać. Sznur zasupłał się i rozwiązywanie postępowało z trudnością. SS-man zaklął niecierpliwie i rozejrzał się za mną.
– Rozwiązać! – mruknął.
Podszedłem bliżej, starając się opanować zdenerwowanie. Celowo powoli, pozornie spokojny, zabrałem się za rozwiązywanie. Niemiec stał nade mną, założywszy ręce pod boki.
Co jest w środku?
Kartofle. Przecież pozwolono nam codziennie zabierać je do getta. Worek był już otwarty. Następny rozkaz:
Pokazać!
Sięgnąłem do worka. To nie były kartofle. Właśnie tego dnia zamiast części kartofli „Majorek” kupił trochę kaszy i fasoli. Leżały na samym wierzchu, kartofle zaś były głębiej, pod nimi. Pokazałem garść podłużnych, żółtawych ziaren.
Kartofle? -Young zaśmiał się ironicznie, po czym polecił:
Sięgnij głębiej!
Tym razem wyciągnąłem garść kaszy. W każdej chwili oczekiwałem lania za próbę oszukania Niemca. Chciałem tego bicia. Może odwróci ono uwagę SS-mana od pozostałej zawartości worków. Ale on mnie nawet nie uderzył. Odwrócił się na pięcie i wyszedł. Po chwili wtargnął ponownie do środka, tak jakby chciał przyłapać mnie na gorącym uczynku. Stałem na środku magazynu, dysząc z emocji. Musiałem się najpierw trochę opanować. Dopiero gdy kroki Younga na korytarzu oddaliły się i potem całkiem zamilkły, opróżniłem pośpiesznie worki i ukryłem amunicję pod stosem wapna usypanym w kącie magazynu. Tego wieczoru, gdy zbliżyliśmy się do muru getta, przerzuciliśmy nad nim jak zawsze następny ładunek naboi i granatów. Uszło nam to i tym razem na sucho.
14 stycznia, w piątek, Niemcy rozzłoszczeni niepowodzeniami na froncie i zbyt ostentacyjnie okazywaną związaną z tym radością polskiego społeczeństwa przystąpili do ponownych łapanek – tym razem równocześnie na terenie całej Warszawy. Miały trwać nieprzerwanie trzy dni. Codziennie, w drodze do pracy lub z powrotem, widzieliśmy na ulicach ściganych lub zatrzymywanych ludzi. W kierunku więzień jeździły sznury „bud” – policyjnych ciężarówek, wypełnionych złapanymi. Z więzień powracały puste, gotowe na przyjęcie nowych zastępów przyszłych więźniów obozów koncentracyjnych. Pewna grupa „Aryjczyków” próbowała znaleźć schronienie w getcie. W tych ciężkich czasach doszło do jeszcze jednego paradoksu tej okupacji: opaska z gwiazdą, najbardziej zagrażający znak, stała się znienacka, z dnia na dzień, symbolem chroniącym i zabezpieczającym, gdyż na Żydów w tym czasie nie polowano.
Po dwóch dniach przyszła jednakże kolej i na nas. Gdy w poniedziałek szedłem do pracy, napotkałem zamiast całej naszej grupy tylko kilku robotników, którzy najwyraźniej zostali uznani za niezastąpionych. Mnie, jako magazyniera również do nich zaliczono. Pod nadzorem dwóch żandarmów wyruszyliśmy w kierunku bramy getta. Zwykle była strzeżona tylko przez policję żydowską, ale dziś znalazł się tam cały oddział żandarmerii, sprawdzający dokładnie dokumenty tych, którzy przekraczali bramy getta w drodze do pracy. Chodnikiem przemykał się może dziesięcioletni chłopczyk. Był blady i tak przestraszony, że zapomniał zdjąć czapkę przed jednym z nadchodzących z przeciwka żandarmów. Niemiec zatrzymał chłopca, wyciągnął bez słowa rewolwer, przyłożył mu go do skroni i strzelił. Dziecko osunęło się na ziemię, w konwulsjach zatrzepotało ramionami, wyprężyło się i zmarło. Żandarm schował spokojnie rewolwer do kabury i podążył swoją drogą. Przyjrzałem mu się: nie miał nawet brutalnego wyrazu twarzy i nie wyglądał na rozdrażnionego. Był to normalny, spokojny człowiek, który właśnie spełnił jeden ze swych mniej ważnych, licznych, codziennych obowiązków i chwilę później o tym zapomniał, zajęty innymi, ważniejszymi, oczekującymi go sprawami.
Nasza grupa była już po „aryjskiej” stronie, gdy usłyszeliśmy odgłosy strzałów. To otoczone grupy pozostałych w getcie Żydów odpowiedziały po raz pierwszy strzałami na niemiecki terror. Zdruzgotani szliśmy do pracy, zastanawiając się nad tym, co będzie się teraz działo w getcie. Nie ulegało żadnej wątpliwości, że rozpoczął się nowy etap jego likwidacji. Obok mnie szedł mały Próżański, martwiąc się, czy jego rodzicom, którzy zostali w domu, uda się we właściwym momencie gdzieś ukryć, aby uniknąć deportacji. Ja zaś miałem inne, dość specyficzne zmartwienie: pozostawiłem w pokoju na stole wieczne pióro i zegarek – cały majątek, jaki posiadałem. Mój plan przewidywał spieniężenie tych przedmiotów i gdyby udało mi się uciec, przeżycie paru dni za uzyskane w ten sposób pieniądze, aż do czasu, gdy z pomocą przyjaciół udałoby mi się jakoś urządzić.
Tego wieczoru nie wróciliśmy do getta. Zostaliśmy na jakiś czas skoszarowani na Narbutta. Dopiero później mieliśmy się dowiedzieć, co się w tym czasie wydarzyło w getcie: ludzie bronili się, jak umieli, przed wywiezieniem na śmierć. Chowali się w przygotowanych wcześniej kryjówkach, a kobiety polewały klatki schodowe wodą, która zamarzając, utrudniała Niemcom wdarcie się do wyżej położonych mieszkań. Niektóre z domów wprost zabarykadowano, a mieszkańcy wdali się w strzelaninę z SS, zdecydowani zginąć w walce z bronią w ręku, zamiast dać się wykończyć w komorze gazowej. Chorych z żydowskiego szpitala zabrano w bieliźnie, załadowano do lodowatych wagonów i wywieziono do Treblinki. Jednakże dzięki temu pierwszemu aktowi zbrojnego oporu stawianego przez Żydów, Niemcy zdołali odtransportować w ciągu pięciu dni zaledwie pięć tysięcy osób, zamiast zaplanowanych dziesięciu tysięcy.
Piątego dnia wieczorem „Zig-zag” zawiadomił nas, że akcja „czyszczenia getta z pasożytniczych elementów” została zakończona i możemy wreszcie powrócić do domu. Nasze serca waliły jak młotem. Ulice getta ukazywały wstrząsający widok. Chodniki były zasypane odłamkami powybijanych szyb. Rynsztoki pełne były pierza z porozrywanych poduszek. Wszędzie pióra. Każdy podmuch wiatru unosił chmury piór i rozdmuchiwał je wokoło, jakby padał śnieg, tylko w odwrotnym kierunku – od ziemi ku niebu. Co rusz zwłoki pomordowanych. Wokoło panowała tak głęboka cisza, że odgłos naszych kroków odbijał się długim echem od ścian domów, jakbyśmy przecinali wąwóz w górach. Pokój był splądrowany i nie zastaliśmy w nim nikogo. Wszystko było tak, jak pozostawili to wywiezieni rodzice Próżańskiego. Prycze były po ich ostatniej tu nocy nie zasłane, a na wygaszonym piecyku stał garnuszek z kawą, której nie było im już dane wypić. Na stole leżały, tak jak je pozostawiłem, pióro i zegarek.